środa, 23 grudnia 2015

USS Enterprise - 1942

Dziś przedstawiam historię jednego z najbardziej znanych zdjęć związanych z wojennymi działaniami na Pacyfiku w czasie II wojny światowej. 


fot. Marion Riley




















W II połowie 1942 roku Stany Zjednoczone zaczęły przejmować inicjatywę na Pacyfiku w wojnie z Cesarstwem Japonii. Jednym z punktów zwrotnych na arenie wojennej były walki o Wyspy Salomona, a zwłaszcza Guadalcanal. Są to działania znane szerszej publiczności choćby z filmu Cienka Czerwona Linia oraz serialu HBO Pacyfik. Ponieważ Guadalcanal miał niezwykle strategiczne znaczenie w regionie, obie strony zdecydowały się walczyć za wszelką cenę o jego utrzymanie. 

24 sierpnia miała miejsce bitwa lotniczo-morska koło wschodnich Wysp Salomona. Zadaniem japońskiej floty było zniszczenie amerykańskich sił inwazyjnych. Z racji sporej odległości między przeciwnikami kluczową rolę w bitwie odegrały lotniskowce ze swoimi samolotami pokładowymi. Bitwa zakończyła się porażką Japonii, która straciła w niej lekki lotniskowiec oraz kilka jednostek nawodnych. Lotnikom z Azji udało się uszkodzić lotniskowiec  USS "Enterprise". To właśnie na nim rozegrały się wydarzenia istotne z punktu widzenia powyższej fotografii.

Chaotyczna obrona przeciwlotnicza Amerykanów sprawiła, że kilku japońskim samolotom udało się przebić nad lotniskowce. Jeden z nich zrzucił bomby na Enterprise uszkadzając pokład, hangar lotniczy i powodując śmierć 74 osób. W momencie eksplozji trzeciej bomby fotoreporterowi obecnemu na pokładzie udało się utrwalić jej obraz. 

Przez wiele lat uważano, że autorem tej fotografii jest Robert Frederick Read, który w momencie eksplozji zginął wraz z wieloma marynarzami na pokładzie Enterprise. W związku z tym utrwalono mit, iż jest to ostatni moment, jaki miał on przed swymi oczami. Dopiero po pewnym czasie wyszło na jaw, że w rzeczywistości autorem jest Marion Riley. W chwili ataku na lotniskowiec na jego pokładzie znajdowało się czterech reporterów, każdy w innym miejscu. Read umiejscowił się na pokładzie startowym, skąd wykonał fotografię pierwszego ataku, a Marion Riley znajdował się powyżej poziomu pokładu. W chwili wybuchu trzeciej bomby Read mógł już nie żyć lub był śmiertelnie ranny, albowiem druga eksplozja miała miejsce nieopodal niego. 

W rzeczywistości prezentowane zdjęcie nie jest typową fotografią, lecz jest to klatka z kadru filmu pochodzącego z kamery Rileya. Jej operator był przekonany, że jego materiał nie zachował się, albowiem kamera uległa zniszczeniu. Na szczęście materiał filmowy ocalał, a część z klatek została opublikowana przez czasopismo Life. Niemniej jednak obraz prezentowany w formie fotografii ukazuje niezwykły dynamizm w czasie walki oraz odwagę reportera. 

Ocalały film Rileya można zobaczyć pod tym linkiem, moment eksplozji 3:05. 



Źródła:
https://navy.togetherweserved.com/usn/servlet/tws.webapp.WebApp?cmd=ShadowBoxProfile&type=Person&ID=571423
http://worldwar2database.com/gallery/wwii1042
https://pl.wikipedia.org/wiki/Bitwa_ko%C5%82o_wschodnich_Wysp_Salomona





czwartek, 29 października 2015

Sarajewo 1995

Sarajewo to miasto, które na trwałe zapisało się w annałach historii. Wiele osób do dziś zadaje sobie pytanie, jak to było możliwe, że tak tragiczne wydarzenia miały miejsce zaledwie kilkaset kilometrów od wielu europejskich stolic. Oblężenie tego miasta zostało udokumentowane na wiele sposobów, a jednym z jego symboli jest zdjęcie wykonane przez Piotra Andrewsa. 


fot. Piotr Andrews \ Reuters

Tocząca się w latach 1992-1995 wojna domowa w Bośni i Hercegowinie to jedno z najtragiczniejszych wydarzeń w powojennej historii Europy. 5 kwietnia 1992 roku rozpoczęło się oblężenie Sarajewa i dzień ten obecnie jest uważany za początek wojny na Bałkanach, w której to śmierć poniosło ponad 100 tysięcy ludzi. Oblężenie Sarajewa uznane zostało za najdłuższe i najbardziej krwawe tego typu wydarzenie na naszym kontynencie po II wojnie światowej. Trwało ono od 5 kwietnia 1992 roku do 29 lutego 1996 roku. W tym okresie w jego wyniku śmierć poniosło ponad 10 tysięcy osób, w tym ponad 1.5 tysiąca dzieci. Rannych zostało z kolei blisko 56 tysięcy osób. Według raportów na miasto dziennie spadało ponad 300 pocisków. W rekordowym dniu było ono ostrzeliwane aż 3777 razy. 

Na początku walk Serbowie próbowali szturmem zdobyć miasto bronione przez słabo uzbrojone siły bośniackie. Gdy kolejne szturmy nie przyniosły powodzenia, postanowili rozpocząć systematyczne oblężenie miasta. Sarajewo zostało odcięte od dostaw wody i żywności. Mieszkańcom przyszło walczyć o przetrwanie każdego dnia. Ogromnym zagrożeniem stali się snajperzy. Nie bez powodu główna droga miejska nazwana została Aleją Snajperów. Tylko tutaj w czasie oblężenia zabitych zostało 225 osób, w tym 60 dzieci. 

Powolna pomoc ze strony ONZ, a także późniejsze naloty NATO sprawiły, że oblężenie znacząco osłabło. 28 sierpnia 1995 roku już od kilku tygodni w mieście panował spokój. Ludzie byli pełni nadziei, że najgorsze mają już a sobą i nie grozi im żadne niebezpieczeństwo. Tymczasem tego dnia dokonała się ostatnia masakra na jego mieszkańcach. Piotr Andrews wraz ze swym znajomym Danilo Kristanowicem, wybrali się na kawę do centrum Sarajewa w pobliże Alei Snajperów. Nieopodal nich doszło do wybuchu pocisku 120 mm. Tak oto relacjonował wydarzenia sam fotograf: 

Dobiegliśmy i zobaczyłem sceny, których nie chcę więcej oglądać w moim życiu.
Ludzie bez nóg leżący na ulicy, przewieszony przez barierkę młody człowiek z gigantyczną dziurą w plecach, starszy mężczyzna stojący, jakby skamieniały, ludzie biegający i krzyczący.
                                                     http://piotrandrews.natemat.pl/131649,ostatnia-masakra-w-sarajewie

Siła rażenia pocisku była ogromna. W wyniku eksplozji śmierć poniosło blisko 40 osób, a ponad 180 zostało rannych. Wydarzenie to przeszło do historii jako druga masakra na Markale. Uderzające na tej fotografii jest oblicze starszego mężczyzny, który wygląda, jakby pod wpływem szoku nie zdawał sobie sprawy z całej sytuacji. W jego tle znajduje się przewieszone ciało siedemnastoletniego Adnana Ibrahimagicia. Wielka dziura w jego ciele nadaje jeszcze większej grozy i dramaturgii całej sytuacji. 

Andrews wraz ze znajomym szybko rzucili się na pomoc rannym, zawożąc kilka osób do pobliskiego szpitala. Jeszcze tego samego dnia przedstawiciele amerykańskich władz zwrócili się do fotografa o udostępnienie zdjęć. Przyczyniły się one w dużej mierze do wznowienia nalotów NATO na pozycje serbskie oraz zakończenia oblężenia. 

Sam Andrews nominowany za zdjęcia do nagrody Pulitzera stwierdził, że była to jedna z najbardziej przerażających i ciężkich chwil w jego życiu. 

Na poniższym, filmie można zobaczyć znacznie więcej scen z tego tragicznego dnia:

Źródła:
http://piotrandrews.natemat.pl/131649,ostatnia-masakra-w-sarajewie
https://pl.wikipedia.org/wiki/Obl%C4%99%C5%BCenie_Sarajewa

czwartek, 3 września 2015

Biesłan 2004

Niedawno w cieniu obchodów wybuchu II wojny światowej minęła rocznica tragicznego zamachu terrorystycznego na szkołę podstawową w Biesłanie. Była to ogromna tragedia, która poprzez działania czeczeńskich terrorystów i rosyjskiego rządu, wstrząsnęła całym światem. 


fot. Viktor Korotayev
Przełom XX i XXI wieku to niezwykle gorący oraz burzliwy okres na Kaukazie. Czeczeni pragnący własnego i niezależnego państwa przeciwstawili się dominującej pozycji Rosjan. Mimo początkowych sukcesów w wyniku wewnętrznych waśni oraz przytłaczającej rosyjskiej przewagi, ich wojska zmuszone były do kapitulacji. Niestety obie czeczeńskie wojny, zwłaszcza bombardowania oraz działania wojsk okupacyjnych przyniosły ogromne straty wśród ludności cywilnej, co miało wpływ na późniejsze wydarzenia w regionie. Czeczenia, Inguszetia, Dagestan stały się w owym czasie idealnym polem dla islamskich ekstremistów. To oni w głównej mierze pod przywództwem Szamila Basajewa postanowili przenieść swe działania poza granice Czeczenii. 

Już w 1995 roku dokonali ataku terrorystycznego na szpital w Budionnowsku, biorąc ponad tysiąc zakładników. Nieudolne działania ze strony rządu doprowadziły do zwycięstwa terrorystów, którzy przyczynili się także do zakończenia I wojny czeczeńskiej. Dla wielu Rosjan była to hańba i powód do wstydu. Kaukaskich terrorystów utwierdziło to tylko w przekonaniu, że są w stanie wygrać z Rosjanami. Zapowiedzieli oni później, że będą wojować z każdym Rosjaninem powyżej 10. roku życia. Tymczasem wkrótce doszło do poważnych zmian na Kremlu, za którego sterami zasiadła osoba przeciwna negocjacjom z terrorystami.

Swe rządy żelaznej ręki Władymir Putin pokazał już podczas czeczeńskiego ataku na moskiewski teatr na Dubrowce. W wyniku próby odbicia zakładników, zginęło aż 133 z nich. Wykorzystanie nieznanego gazu oraz dezinformacja połączona z brakiem planu ewakuacyjnego sprawiły, że można było obejść się bez wielu ofiar cywilnych. Częściowa nieudolność rosyjskich władz oraz nieskoordynowane działania były tylko preludium do tragedii, do jakiej miało dojść niecałe dwa lata później. 

1 września 2004 roku w Biesłanie, mieście w Północnej Osetii, miało miejsce rozpoczęcie nowego roku szkolnego w miejscowej Szkole nr 1. Ponieważ dla miejscowej ludności jest to z reguły ważne wydarzenie, dlatego przed szkołą zgromadziło się wielu rodziców z dziećmi i krewnymi. W pewnym momencie pod szkołę zajechało kilka ciężarówek, z których nagle wyskoczyło wielu zamaskowanych i uzbrojonych mężczyzn. Część z dzieci wzięła początkowo strzały za wybuchające balony. Terroryści szybko zapędzają do szkoły ponad 1100 zakładników, a część opierających się osób mordują na miejscu.  

Rosyjskie władze na początku powtarzają przed kamerami, że najważniejsze jest dla nich życie zakładników. Jednocześnie od samego początku prowadzone są przygotowania nad ewentualnym szturmem. W tym samym czasie działają dwie grupy - negocjacyjna i szturmowa. Tymczasem terroryści doskonale przygotowują się na wypadek ewentualnego szturmu. Większość szkoły zostaje zaminowana, a zakładników stłoczono na sali gimnastycznej. Kilka osób zostaje zabitych dla przykładu, a po pewnym czasie dzieci zmuszone są do picia własnego moczu. 

Po południu, 2 września negocjatorom udało się nakłonić terrorystów do wypuszczenia matek z najmłodszymi dziećmi. To właśnie wtedy Viktor Korotayev wykonał zdjęcie rosyjskiego oficera, Elbrusa Gogichayeva, który niesie na rękach Alyonę Tskayevę. Była ona najmłodszą ocaloną z biesłańskiego dramatu. W tym czasie wszyscy mieli ogromne nadzieje, że uda się rozwiązać konflikt bez użycia siły. Niestety następnego dnia wszystko wymknęło się spod kontroli. Terroryści zgodzili się na usunięcie ciał sprzed szkoły. W momencie przybycia ekipy na miejsce doszło do wymiany ognia. Do dziś nie wiadomo, kto dokładnie zaczął, wiadomo jednak, że wypadki potoczyły się niezwykle szybko.

Do strzelaniny szybko przyłączyli się ojcowie przetrzymywanych dzieci, a narastająca wymiana ognia utwierdziła terrorystów w przekonaniu, że dochodzi właśnie do szturmu. Wkrótce rozpętało się prawdziwe piekło. Czeczeni zaczęli detonować ładunki wybuchowe, brać jeńców jako żywe tarcze. Rosyjskie wojska i służby specjalne do szturmu wykorzystywały miotacze ognia RPO Trzmiel, śmigłowce szturmowe, a nawet czołg. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Sala gimnastyczna stanęła w ogniu, będąc pułapką dla zakładników. Wiele osób uciekało chaotycznie ze szkoły, dostając się w krzyżowy ogień. W czasie szturmu zginęły 334 osoby, a około 700 zostało rannych. Ponad połowę z nich stanowiły dzieci. Wiele z nich zginęło paląc się żywcem na sali gimnastycznej. Niektórzy rodzice rozpoznawali swe dzieci i krewnych jedynie po kawałkach ciała, ubraniach. Dla ocalonych był to dopiero początek wieloletniej gehenny. Większość terrorystów została zabita na miejscu, choć istnieją przesłanki, że cześć z nich wymknęła się podczas panującego chaosu. 

Ten tragiczny dzień obnażył politykę, jaką kierowały się rosyjskie władze. To nie zakładnicy, lecz śmierć terrorystów stała się nadrzędnym celem dla Rosjan. Brak planu szturmu, ewakuacji, czy też opieki nad rannymi tylko zwiększył ostateczną liczbę ofiar. Obok tego władze dążyły do zafałszowania informacji. Początkowo upierały się, że zakładników w szkole jest ledwie kilkuset, a późniejszych ofiar o wiele mniej niż w rzeczywistości. Zagranicznym oraz niezależnym mediom zarzucano bluźnierstwo. Już na drugi dzień rozpoczęto sprzątanie gruzowiska, nie zwracając uwagi na fakt, że spod cegieł i ziemi wystają ludzkie kości i dziecięce zabawki. Oczywiście operacje uznano za sukces. Rodziny ofiar do dzisiaj nie mogą doczekać się jednak sprawiedliwości. 

Skala tej tragedii była tak wielka, że nawet doświadczeni reporterzy nie byli w stanie wytrzymać widoku tylu martwych dziecięcych ciał. Na wiele lat Biesłan stał się miastem żałoby.

Udało mi się dotrzeć do wielu zdjęć z miejsca tragedii, jednak skala ich realizmu i brutalności jest zbyt duża, dlatego publikuję jedynie dwa poniższe.


fot. N.N



            Dziesięć lat po tych tragicznych wydarzeniach bohaterowie zdjęcia spotkali się znów ze sobą.

fot. N.N

Źródła:
http://wiadomosci.onet.pl/prasa/bieslan-sceny-z-dzieciecego-koszmaru/s08kd
https://pl.wikipedia.org/wiki/Atak_terrorystyczny_na_szko%C5%82%C4%99_w_Bies%C5%82anie
Wiktor Bater, Nikt nie spodziewa się rzezi. Notatki korespondenta wojennego, Wydawnictwo: Znak.
http://www.rt.com/news/185624-russia-beslan-tragedy-survivor/




wtorek, 1 września 2015

Iwo Jima - Flags of Our Fathers

Na samym wstępie przepraszam wszystkich za długą nieobecność. Trochę się działo u mnie ostatnio, co wpłynęło na znikomą aktywność na blogu. Jednak w sytuacji, gdy czytelnicy sami domagają się nowych teksów, nie mogłem pozostać na to obojętnym. Dziś przypada kolejna rocznica wybuchu II wojny światowej, w związku z czym warto zająć się tą tematyką. Zdecydowanie jednym z najpopularniejszych i najbardziej znanych obrazów tego okresu jest zdjęcie ukazujące sztandar nad Iwo Jimą. 


fot. Joe Rosenthal


Na początku 1945 roku upadek Japonii był tylko kwestią czasu. Jednak dokonanie tego wymagało od wojsk amerykańskich dużego wysiłku. Jedną z ostatnich przeszkód na drodze ku Cesarstwu Japonii była Iwo Jima. Stanowiła ona pierwszą ojczystą ziemię wroga, dlatego dowództwo spodziewało się zażartych walk oraz dużych strat wśród żołnierzy. 

Rzeczywiście, Japończycy ufortyfikowali wyspę, tworząc z niej jedną wielką pułapkę, w którą wpadły amerykańskie oddziały. Walki o Iwo Jimę trwały ponad miesiąc, przynosząc po obu stronach straty liczone w tysiącach zabitych i rannych. Właśnie wtedy w czasie walk, 23 lutego 1945, wykonana została jedna z najsłynniejszych fotografii w historii. 

Tego dnia wojskom amerykańskim udało się zdobyć kluczowy punkt na wyspie, jakim była góra Suribachi. Dowództwo wysłało niewielki oddział w celu zawieszenia na szczycie amerykańskiej flagi. Już w okolicach godziny 10:20 flaga znalazła się na szczycie. Jednak dowództwo uznało, że należy ją zamienić na znacznie większą, dlatego posłało na górę gońca z nową amerykańską flagą. Osobą, która dostarczyła ją na szczyt był Rene. A. Gagnon, który znalazł się później na słynnej fotografii. 

W międzyczasie Joe Rosenthal, fotograf pracujący dla Associated Press, usłyszał, że na szczycie dokonane zostanie ponowne wzniesienie sztandaru. Na miejscu natknął się na grupę Marines, wśród których znajdowali się Rene Gagnon, Ira Hayes, John Bradley, Michael Strank, Harlon Block oraz Franklin Sousley. Przymocowali oni sztandar do japońskiej rury wodociągowej, po czym charakterystyczna amerykańska flaga po raz drugi zawisła tego dnia na szczycie Suribachi.

Niewiele brakowało, a słynne zdjęcie w ogóle by nie powstało. Rosenthal z racji swego niskiego wzrostu szukał idealnego miejsca do wykadrowania. Rozpoczął usypywanie górki z kamieni na swój aparat i w ostatniej chwili wykonał zdjęcie, bez patrzenia w wizjer. Dzięki temu trochę przez przypadek powstało najsłynniejsze wojenne zdjęcie. Obok tego Rosenthal wykonał jeszcze dwa ustawione zdjęcia, co miało potem wpływ na rozwój pewnej historii. 

Z oczywistych względów fotograf nie zdawał sobie sprawy z wagi swego zdjęcia, dlatego posłał je jak zawsze wraz z innymi do bazy na Guam. Tam szybko zostało ono zauważone i od razu przesłane do głównej agencji AP w Nowym Jorku. Lotem błyskawicy pojawiło się ono na okładkach praktycznie wszystkich gazet w Ameryce. Fotografia wylądowała na samym szycie, u prezydenta, który zdecydował, że należy ją wykorzystać w czasie sprzedaży wojennych obligacji, bez których niezwykle trudne było finansowanie działań wojennych.

Sprawą priorytetowej wagi dla naczelnego dowództwa było odnalezienie żołnierzy znajdujących się na zdjęciu. Niestety moment zawieszenia flagi nie wiązał się z zakończeniem działań wojennych na wyspie. W wyniku tego z sześcioosobowej grupy do końca walk przetrwali jedynie Rene Gagnon, Ira Hayes oraz John Bradley. To właśnie Gagnon był odpowiedzialny za rozpoznanie wszystkich na zdjęciu. Błędnie przypisał on sylwetkę Harlona Blocka jako sierżanta Henry’ego Hansena. Sam Ira Hayes zagroził przy tym Gagnowi śmiercią, jeśli ten wskaże jego jako osobę na zdjęciu. Ten przyparty jednak do muru przez dowództwo ujawnił, że Hayes także znajdował się na zdjęciu. Wkrótce cała trójka zaczęła odbywać tourne po Stanach Zjednoczonych, inscenizując moment zawieszenia flagi, wygłaszając liczne przemówienia. 

Dla Bradleya i Hayesa było to niezwykle uciążliwe zajęcie, a tym bardziej nie akceptowali oni Gagnona, który jako goniec nie był przez nich uznawany za pełnowartościowego żołnierza. Hayes szybko popadł w alkoholizm, a do tego odkrył pomyłkę związaną z identyfikacją Blocka. Dowództwo kazało mu jednak nie ujawniać tych informacji. Ira za pijaństwo szybko został odesłany do swej jednostki. Dopiero po wojnie udał się do rodziny Harlona Blocka i poinformował, że to ich syn znajduje się na zdjęciu. Dzięki temu prawda szybko wyszła na jaw. Hayes jako Indianin nie mógł odnaleźć się w nowej, powojennej rzeczywistości. Przed sławą uciekał w alkoholizm, co skończyło się jego tragiczną śmiercią w wieku 32 lat. Do dziś uchodzi on za symbol weteranów z problemami powojennymi oraz trudnej sytuacji Indian w USA. 

John Bradley po wojnie o tym wyczynie tylko raz wspomniał swej żonie na pierwszej randce. Przez całe swe życie unikał wszelkich wywiadów, spotkań. Dopiero po jego śmierci, syn James zainteresował się całą historią, czego efektem była wydana przez niego w 2000 roku książka Flags of Our Fathers. W 2006 roku została ona zekranizowana przez Clinta Eastwooda. Warto zobaczyć ten film jako dopełnienie tej historii. 

Sam Rosenthal za swe zdjęcie uhonorowany został Nagrodą Pulitzera. Przez wiele lat zarzucano mu jednak, że zdjęcie było ustawione. Wpływ na to miała także pomyłka wynikająca z jego podróży na Guam, gdzie został zapytany o to, czy zdjęcie zostało zapozowane. Myśląc, że chodzi o zupełnie inną fotografię, powiedział, że tak. Przyczyniło się to do powstania wielu pogłosek i mitów. 

Sama fotografia stała się wielkim symbolem dla Amerykanów, nadzieją na zwycięstwo. Tylko dzięki sprzedaży obligacji z nią związanych, amerykański rząd zarobił ponad 26 miliardów dolarów! Prawdopodobnie jest to także najliczniej reprodukowane zdjęcie w historii.

Źródła:
http://edition.cnn.com/2015/02/22/world/cnnphotos-iwo-jima/
https://pl.wikipedia.org/wiki/Sztandar_nad_Iwo_Jim%C4%85
https://en.wikipedia.org/wiki/Raising_the_Flag_on_Iwo_Jima
https://pl.wikipedia.org/wiki/Ira_Hayes





piątek, 29 maja 2015

Nie-Romantycznie

W 2011 roku zdjęcie całującej się pary podczas zamieszek w Vancouver obiegło cały świat. Dla wielu osób stało się ono symbolem zwycięstwa miłości nad agresją. Przez kilka dni tworzono rożne teorie na temat fotografii. Rzeczywistość okazała się jednak trochę inna. 


fot. Rich Lam

Tego dnia Vancouver Canucks w decydującym meczu o Puchar Stanleya ulegli we własnej hali Boston Bruins 0:4, co niezwykle rozzłościło miejscowych kibiców. Swe niezadowolenie tym faktem okazali na ulicy. Szybko doszło do poważnych zamieszek, jakie przerodziły się w burdy, niszczenie sklepów i samochodów. W centrum tych wydarzeń znalazł się Rich Lam, którego uwagę w pewnym momencie przykuła para leżąca na jezdni. Był on pewien, że ma do czynienia z rannymi ludźmi, dlatego wykonał szybką serię zdjęć, jaka została dodatkowo opatrzona osobą policjanta. 

Wróciłem niedługo po tym na lodowisko, gdzie znajdowali się redaktorzy gazety. Dałem im moje karty pamięci i wróciłem do pakowania sprzętu. Chwilę potem podeszła do mnie znajoma i powiedziała "Ładne masz ujęcie z tą parą całującą się na ulicy." Nie wiedziałem, co ona mówi. Nigdy nie wykonywałem takiego ujęcia. Robiłem przecież zdjęcia rannym na ulicy. Wróciłem do pokoju i momentalnie szczęka mi opadła!
                                                                                     Rich Lam dla Popular Photography

Zdjęcie to błyskawicznie zostało opublikowane w wielu serwisach na całym świecie. Powstało całkiem sporo teorii, zastanawiano się nad moralnością całej sytuacji. Na całe szczęście rodzina chłopaka na zdjęciu rozpoznała w nim Scotta Jonesa, 29-letniego Australijczyka, który od pół roku pracował w Vancouver. Wraz ze swą dziewczyną, Alex Thomas z Kanady, wybrali się na mecz. Gdy zaczęły się zamieszki, próbowali oni wydostać się z centrum. Trafili jednak wprost na interwencję policji. Choć funkcjonariusze nie byli zbyt agresywni wobec nich, to jednak dziewczyna została popchnięta i uderzona tarczą. W wyniku tego dostała ataku histerii, a Alex próbował ją uspokoić i pocieszyć. Właśnie pocałunek był tego częścią. I dokładnie ten moment został uwieczniony przez fotografa. Całość została zarejestrowana także kamerą:


Sama para przeżywała potem swoje pięć minut. Byli zapraszani do różnych programów telewizyjnych, udzielali wielu wywiadów. Jak sami stwierdzili, ta sytuacja scementowała ich 6-miesięczny wtedy związek.

Źródła:
http://www.popphoto.com/how-to/2011/06/interview-photographer-richard-lam-his-vancouver-riot-kiss-photo
http://www.theguardian.com/world/2011/jun/17/vancouver-kiss-couple-riot-police
http://www.fakt.pl/To-zdjecie-obieglo-swiat-Tajemnica-rozwiazana-,artykuly,106892,1.html

wtorek, 26 maja 2015

Człowiek-pochodnia

Ułamek sekundy decyduje często o tym, że fotografowi udaje się uwiecznić ten jeden decydujący moment, jaki całkowicie wpływa na odbiór jego obrazu. Najnowszym przykładem tego może być zdjęcie Sebastiana Borowskiego z roku 2014. 


fot. Sebastian Borkowski

26 kwietnia 2014 roku na stadionie miejskim we Wrocławiu odbywał się mecz pomiędzy Śląskiem Wrocław a Zagłębiem Lubin. Jak to zwykle bywa, w czasie meczu kibice zaczęli odpalać race. Sebastian Borkowski specjalizuje się między w fotografii sportowej. Będąc na tym meczu, zauważył nagle, że jeden z kibiców z Lubina zachowuje się niezwykle agresywnie. Co chwilę wchodził na ogrodzenie, machał zapaloną racą w kierunku stewardów. Do tego z oczywistych względów był on zamaskowany. 

W pewnym momencie jeden z miejscowych ochroniarzy zbliżył się do kibica w celu przeprowadzenia interwencji. Autor zdjęcia był przekonany, że ochroniarz ten w ręku trzyma niewielką gaśnicę. Okazało się jednak, że był to gaz pieprzowy. Ten po zetknięciu się z zapaloną racą, natychmiast wywołał pożar i kibic na moment zapłonął, niczym żywa pochodnia. Choć w tym wypadku może się wydawać, że kibic powinien w takiej sytuacji odnieść poważne poparzenia, to jednak do tego na szczęście nie doszło. Całość zapłonu trwała zaledwie ułamki sekund, co można choćby zaobserwować po zupełnym braku reakcji ze strony reszty kibiców. Sam "poszkodowany" po prostu zeskoczył z ogrodzenia i wmieszał się w tłum. Najprawdopodobniej przed poparzeniami ochroniła go kominiarka. 

Autor zdjęcia dopiero w czasie przeglądania plików zauważył, co tak naprawdę udało mu się uchwycić. Po publikacji tej fotografii w mediach rozgorzała dyskusja na temat bezpieczeństwa na stadionach. Zwracano uwagę na słabe przeszkolenie ochroniarzy, a także niedostateczne zabezpieczenia podczas kontroli kibiców. Zdjęcie to także ukazało się w wielu zagranicznych mediach, choć jedynie w charakterze ciekawostki, nie w związku z sytuacją na polskich stadionach. 

Niedawno Sebastian Borkowski otrzymał za tę fotografię II nagrodę w prestiżowym konkursie Grand Press Photo .

Sytuację ze zdjęcia można zobaczyć także na zamieszczonym filmie:

Źródła:
http://fotoblogia.pl/7393,zdjecie-czlowieka-pochodni-symbolem-rzeczywistosci-stadionowej
http://sport.fakt.pl/kibic-slaska-zapalil-sie-od-ataku-gazem-lzawiacym,artykuly,458019,1.html
http://www.prw.pl/articles/view/42577/Sebastian-Borowski-nominowany-do-Grand-Press-Photo-2015



wtorek, 5 maja 2015

One last ride...

Często powiada się, że nie ma gorszej rzeczy dla rodzica niż pochowanie własnego dziecka. Jeszcze gorszą rzeczą jest jednak patrzenie na jego śmierć oraz powolne godzenie się z nadchodzącym końcem. Każdego dnia dziesiątki tysięcy rodzin zmaga się z takimi dramatami i mimo rozwoju medycyny, nadal sporo potyczek z rakiem oraz innymi chorobami kończy się porażką. W 2006 roku Renée C. Byer udokumentowała jedną z takich sytuacji, gdzie Cyndie French towarzyszyła swemu synowi Derekowi w jego zmaganiach z rakiem. 

fot. Renée C. Byer


Pod koniec 2004 roku u Dereka Madsena zdiagnozowano nerwiak zarodkowy (neuroblastoma). Jest on najczęstszym pozaczaszkowym guzem litym wieku dziecięcego, który stanowi około 15% wszystkich dziecięcych guzów złośliwych. Statystycznie szanse przeżycia obliczane są na 50 na 50. Główny okres choroby oraz leczenia w przypadku chłopca miał miejsce, gdy ten ledwo co ukończył 11. rok życia. 

Niestety wszelkie metody leczenia okazały się niewystarczające, w związku z czym Cyndia musiała stopniowo pogodzić się z nadchodzącą śmiercią syna. Postanowiła mimo wszystko wykorzystać ten czas w jak najlepszy sposób, organizując dla niego różne atrakcje, przyjęcia, czy nawet pozwalając prowadzić mu samochód.



Derek dowiaduje się, że czeka go jeszcze szereg zabiegów radiacyjnych, których celem będzie zmniejszenie guzów rozprzestrzeniających się po całym jego ciele. Chłopiec mimo namowom lekarzy i mamy odmawia dalszego leczenia - "Nie obchodzi mnie to! Zabierz mnie do domu, to już koniec!"


"One last ride..."

Tuż przed śmiercią chłopca jego mama powiedziała: "Czuję w moim sercu, że zrobiłam dla niego wszystko, co mogłam" 

10 maja 2006 roku po podaniu środków uśmierzających ból oraz w otoczeniu najbliższych, Derek odszedł z tego świata. Cyndia w ostatnich chwilach śpiewała synowi utwór "Because We Believe" Andrei Bocellego.

Cały reportaż ukazał się w 2006 roku na łamach The Sacramento Bee, a jego autorka uhonorowana została nagrodą Pulitzera.


Źródła:
http://www.pulitzer.org/works/2007-Feature-Photography
http://pl.wikipedia.org/wiki/Nerwiak_zarodkowy


wtorek, 28 kwietnia 2015

The Lion Heart

Wojna w Iraku, podobnie jak w przypadku innych konfliktów zbrojnych niezwykle dotknęła ludności cywilnej. Przede wszystkim w ciężkiej sytuacji znajdują się dzieci, których los często zależy od jednej błędnej decyzji zapadającej u góry. Do dziś trudno jest oszacować, ile dokładnie dzieci poniosło śmierć lub odniosło ciężkie obrażenia w czasie toczącego się wciąż konfliktu w Iraku. Jedną z takich osób jest Saleh Khalaf.

fot. Deanne Fitzmaurice

W 2004 roku ten 9-letni wówczas Irakijczyk został poważnie okaleczony przez wybuch bomby. Jego stan był na tyle poważny, że zdecydowano się na transport oraz leczenie chłopca w Stanach Zjednoczonych. W drodze do szpitala towarzyszył mu ojciec Raheem, który w Iraku pozostawił ciężarną żonę oraz dwie młodsze córki. Na początku okresu leczenia ojciec ukrywał przed synem fakt, że w czasie wybuchu zginął jego starszy brat Dia. Musiał w tym czasie nie tylko zmierzyć się z żałobą po jednym synu, lecz także stale obawiać się o życie drugiego.



Saleh wraz z ojcem znaleźli się w dziecięcym szpitalu w Oakland. Stan chłopca był niezwykle poważny, albowiem wybuch poważnie okaleczył jego brzuch, oderwał prawą rękę i większość palców u lewej dłoni. Ponadto chłopiec stracił lewe oko. W ciągu 10 miesięcy od wybuchu, Saleh przeszedł aż 32 różne operacje. Obok rehabilitacji chłopiec musiał odbyć także terapię w celu poradzenia sobie z wojenną traumą. 

Prezentowane główne zdjęcie przedstawia jedną z sytuacji, gdy chłopiec musiał odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Mimo poważnych obrażeń Saleh tryskał optymizmem, choć był niezwykle wrażliwy na punkcie swego wyglądu. Spojrzenia innych dzieci sprawiały, że stawał się zły oraz zdenerwowany. Widząc to, pielęgniarki przymocowały do jego ramion długopisy, dzięki czemu chłopiec mógł zacząć malować. Na jego rysunkach pojawiały się jednak zwykle samoloty zrzucające bomby. 

Poprzez swą niezłomność oraz optymizm chłopiec ten zyskał przydomek Lwie Serce, który został mu nadany przez autorkę reportażu Deanne Fitzmaurice. Ku zaskoczeniu lekarzy, Saleh bardzo szybko dochodził do zdrowia. Pewnego dnia przyłapany został na grze w piłkę na korytarzu, co skończyło się dla niego reprymendą ze strony pielęgniarek i odesłaniem do łóżka. 

Deanne Fitzmaurice postanowiła towarzyszyć chłopcu także w okresie po opuszczeniu szpitala. Razem z ojcem przenieśli się do jednego z domów w Oakland. Udało im się otrzymać azyl, a niecały rok od przybycia do Stanów Zjednoczonych, dołączyła do nich pozostała część rodziny.
Chłopiec nie był w stanie poradzić sobie z nadmierną uwagą, jaką wzbudził w markecie.


Choć w tym wypadku całość dla chłopca zakończyła się w miarę pozytywnie, to jednak nie można zapominać, że większość dzieci na Bliskim Wschodzie nie ma takiego szczęścia. Brak pomocy medycznej sprawia, że wiele osób umiera w wyniku ran, zakażeń, późniejszych powikłań. W afgańskiej ziemi wciąż spoczywają setki tysięcy, a nawet miliony min przeciwpiechotnych, które stanowią śmiertelne zagrożenie dla dzieci. Konflikt w Syrii czy też w Iraku sprawia, że podobnych historii, jak w przypadku Saleha, przybywa z każdym dniem. 

Całość reportażu, za który Deanne Fitzmaurice otrzymała w 2005 roku nagrodę Pulitzera do obejrzenia tutaj


Źródła:
http://www.pulitzer.org/works/2005-Feature-Photography

czwartek, 9 kwietnia 2015

The American Way

Jest to jeden z wielu obrazów, jakie dobitnie ukazują różnice, jakie panowały w XX wieku między poszczególnymi mieszkańcami Stanów Zjednoczonych. Choć zdjęcie to pochodzi sprzed ponad siedemdziesięciu lat, to jednak jego wydźwięk jest aktualny po dziś dzień. 


fot. Margaret Bourke-White

Zdjęcie to może przywoływać na myśl czasy Wielkiego Kryzysu, jednak w rzeczywistości zostało zrobione kilka lat później, w 1937 roku i obrazuje sytuację czarnoskórych mieszkańców po ogromnej powodzi rzeki Ohio, która doprowadziła do katastrofalnych zniszczeń w pięciu stanach, zabijając blisko 400 osób, a około milion pozbawiając dachu nad głową. Ogólne straty zostały wtedy oszacowane na 500 milionów $, co w przeliczeniu na dziś daje kwotę 8 miliardów dolarów!

Bourke-White ukazała na swym zdjęciu niezwykle ciekawy kontrast pomiędzy wyobrażeniem sobie bogatego życia białych Amerykanów a rzeczywistym ówczesnej czarnoskórej ludności. Zestawienie ze sobą hasła "najwyższy na świecie standard życia" zobrazowanego wręcz cukierkowatym wizerunkiem szczęśliwej "typowej" amerykańskiej (białej) rodziny z widokiem biednej oraz osępiałej czarnoskórej ludności stojącej w kolejce po odzież i jedzenie, potrafi uzmysłowić, jak daleko można być od amerykańskiego snu, wielkiej utopii. Drugie hasło "There’s no way like the American Way" jeszcze bardziej wpływa na odbiór całej sytuacji. 

Choć zdjęcie to pochodzi z lat 30 XX wieku, to jednak obrazuje ono sytuację, z jaką Stany Zjednoczone zmagały się przez całe ubiegłe stulecie, a także do dziś kraj ten ma poważne problemy.

Margaret Bourke-White była jednym z najpopularniejszych kobiecych fotografów w XX-wieku, a także pierwszą oficjalną fotoreporterką wojenną. Jej słynne zdjęcie stało się często wykorzystywanym symbolem ubóstwa, a także w 1975 roku trafiło na okładkę albumu There's No Place Like America Today Curtisa Mayfielda:
































Źródła:
http://life.time.com/behind-the-picture/the-american-way-photos-from-the-great-ohio-river-flood-of-1937/#3
http://collection.whitney.org/#object/8061



poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Tragedia na stadionie Heysel

29 maja 1985 roku miała miejsce jedna z największych tragedii w historii piłki nożnej. W czasie finału Pucharu Europy pomiędzy drużynami FC Liverpool oraz Juventusu Turyn doszło do zamieszek na trybunach, w wyniku których śmierć poniosło 39 osób, a setki innych zostało rannych.

fot. Nick Didlick
Tego dnia miało odbyć się finałowe spotkanie Pucharu Europy na stadionie Heysel w Brukseli. Lata 80. były okresem, kiedy dochodziło do wielu ekscesów oraz burd ze strony kibiców piłkarskich. W szczególności prym w tym wiedli brytyjscy kibice. Rok wcześniej Liverpool sensacyjnie pokonał w finale AS Romę, co doprowadziło do napaści włoskich kibiców na sympatyków angielskiej drużyny. W związku z tym obawiano się, że kolejny finał może być okazją do wzięcia rewanżu. Niestety obawy te okazały się zasadne.

Do Belgii zjechali się nie tylko sympatycy Liverpoolu, lecz także kibice innych brytyjskich drużyn. W teorii włoscy oraz angielscy kibice dostali po 25 tysięcy biletów, a przeciwne sektory miały zostać oddzielone od siebie. W praktyce jednak wielu włoskich emigrantów w Belgii wykupiło bilety w neutralnej strefie, w wyniku czego fani obu drużyn znaleźli się tuż obok siebie. Przed samym spotkaniem na murawie pojawili się młodzi belgijscy piłkarze, którzy mieli zagrać mecz przeciwko sobie. Pechowo obie drużyny miały na sobie barwy podobne do Liverpoolu oraz Juventusu. Sprawiło to, że każda ze stron wybrała swą drużynę i zaczęła jej gorąco dopingować.

Atmosfera na trybunach gęstniała z każdą chwilą. W pewnym momencie angielscy fani zaczęli obrzucać Włochów butelkami oraz kawałkami betonu. Gdy Włosi odpowiedzieli na agresję, ich przeciwnicy przypuścili frontalny atak na ogrodzenie strzeżone jedynie przez kilkudziesięciu policjantów. Po drugiej stronie ludzie wpadli w panikę. Wszyscy starali się jak najszybciej wydostać z zagrożonego sektora. Rosnący tłum napierający na mur sprawił, że ten szybko zawalił się, co doprowadziło do prawdziwej tragedii. Część osób została przygnieciona elementami konstrukcji, natomiast wiele innych osób zostało stratowanych przez spanikowany tłum. W czasie zamieszek śmierć na trybunach poniosło 39 osób (w większości Włochów), a najmłodsza ofiara miała zaledwie 11 lat. 

Chociaż początkowo całą winą za tragedię obarczono angielskich kibiców, to jednak śledztwo belgijskiej policji wykazało, że akcja ratunkowa prowadzona była chaotycznie oraz przez niedostateczną liczbę osób. Ponadto sam stadion miał fatalny stan techniczny, w wielu miejscach beton był popękany, brakowało na miejscu bezpiecznych wyjść ewakuacyjnych, a do tego zabezpieczenie meczu stało na bardzo niskim poziomie. 

Tego dnia na stadionie znajdował się między innymi Nick Didlick, fotograf pracujący dla agencji Reuters. Na jego najbardziej znanym zdjęciu ukazany został włoski kibic niosący na rękach swego rannego syna. W tle można zaobserwować dynamikę groźnego i napierającego tłumu. Jego obraz w porównaniu z wieloma innymi zdjęciami zrobionymi tego dnia, pokazuje tragedię jednostki na tle tłumu. Tymczasem prawdziwe dantejskie sceny można zaobserwować na zamieszczonym poniżej filmie:


Warto dodać, że mimo tak ogromnej tragedii finałowe spotkanie zostało rozegrane i zakończyło się zwycięstwem zespołu włoskiego 1:0. UEFA błyskawicznie zareagowała na wspomniane wydarzenia, wykluczając wszystkie angielskie zespoły z europejskich pucharów na 5 lat, a Liverpool na okres sześciu lat. Niedługo potem zaczęto wprowadzać o wiele bardziej restrykcyjne przepisy, dzięki którym znacząco wzrósł poziom bezpieczeństwa na stadionach. Pokłosiem tych wydarzeń było skazanie zaledwie 14 osób. które przyczyniły się do tragedii. 

Źródła:
http://stadiony.net/aktualnosci/2010/05/tragedia_na_heysel_25_lat_temu
http://pl.wikipedia.org/wiki/Zamieszki_na_Heysel


środa, 18 marca 2015

Dwa światy

Linia między dwoma odmiennymi światami często jest niezwykle krucha, aczkolwiek trudna do przekroczenia. Przykładem tego może być choćby granica między Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem, czy europejskimi wyspami a wybrzeżem Afryki. Dla wielu osób jej przekroczenie wiąże się z lepszym życiem, nadzieją na przyszłość. Niestety w przypadku imigrantów z Afryki podróż do Grecji, Włoch lub Hiszpanii oznacza ogromne zagrożenie dla życia i zdrowia. Od lat jednym z najbardziej popularnych kierunków imigrantów są hiszpańskie Wyspy Kanaryjskie. 


fot. Juan Medina
W 2006 roku fotograf agencji Reuters, Juan Medina, udał się na wyspę Fuerteventurę, która z racji swego położenia stanowiła najczęściej wybierany kierunek imigrantów. Warto tutaj dodać, że podróż z Afryki na hiszpańską wyspę odbywa się za pomocą prowizorycznych oraz przepełnionych łodzi, które w każdej chwili grożą zatonięciem. Dodatkowo gangi zajmujące się przewozem osób, pobierają od imigrantów spore sumy pieniędzy, nie gwarantując nic w zamian. Każdego roku niezliczona liczba mieszkańców Afryki ginie na morzu podczas próby nielegalnego przekroczenia granicy.

Juan Medina kiedy przyjechał na słoneczną oraz piaszczystą plażę, zauważył tych imigrantów, którym udało się dotrzeć do brzegu wyspy. Znaleźli się oni pod opieką członków hiszpańskiego Czerwonego Krzyża, którzy zapewniali im ubrania oraz wodę. Praktycznie każdy z nich był wyczerpany w wyniku niebezpiecznej podróży, a do tego cały czas na plażę przybywały kolejne osoby. To właśnie jedną z nich udało się fotografowi uwiecznić na swym zdjęciu. Ogromną siłą tego obrazu jest to, że pokazuje ono niezwykłe kontrasty, jakie panują w naszym społeczeństwie. Na pierwszym planie możemy zaobserwować kompletnie wyczerpanego imigranta, który wręcz czołga się po plaży ze zmęczenia, natomiast w oddali można zobaczyć wypoczywających turystów, którzy zdają się w ogóle nie zwracać uwagi na otoczenie. Są to właśnie tytułowe dwa światy, które choć stykają się ze sobą, to jednak oddziela je granica nie do przebycia, brak wzajemnego zrozumienia.

Trudno nam często jest także pojąć sytuację, że wymarzone dla wielu miejsce do wypoczynku, dla innych staje się grobem. Wyspy Kanaryjskie są miejscem, w którym niestety istnieje obawa, że wychodząc rano na plażę, można natrafić na zwłoki tych osób, którym "podróż do raju" się nie udała. A jest to tylko jeden z wielu takich punktów na mapie.

Jak sam autor wspomniał, istnieje wiele rzeczy, których ten obraz nie pokazuje, ale są one bardzo ważne w wyjaśnieniu, dlaczego ci ludzie tyle ryzykują. Na przykład, nie mamy okazji zobaczyć ich cierpienia oraz samotności, jaką muszą znosić po opuszczeniu ich rodzin oraz własnego kraju. Dodatkowo samo przekroczenie granicy nie oznacza gwarancji nowego życia, gdyż wiele osób zostaje deportowanych lub też ma problemy ze znalezieniem nielegalnej pracy.

"Wierzę, że zdjęcia, które opowiadają historie tych imigrantów powinny mieć wpływ na nas wszystkich. Nikt nie powinien pozostać obojętny na los tych ludzi."
Źródła:
http://www.ibtimes.co.uk/reuters-pictures-30-years-news-30-powerful-photos-moving-stories-behind-them-graphic-images-1487878
http://blogs.reuters.com/photographers-blog/2009/12/04/how-to-squeeze-a-decade-into-100-pictures/


środa, 18 lutego 2015

Radium Girls

Od czasów rewolucji przemysłowej dochodziło i nadal dochodzi do wielu nadużyć oraz oszustw w fabrykach, w których główna siła robocza spoczywa nie na maszynach, lecz na zwykłych pracownikach. Jedną z takich historii była sprawa zakładu zajmującego się tworzeniem zegarków, jaka do dziś znana jest jako "Radium Girls".


Radium Girls 1922, autor nieznany

Przełom XIX i XX-go wieku był okresem, kiedy rozpoczęły się wzmożone badania nad promieniotwórczością. Pierwsze odkrycia sprawiły, że zaczęto stosować pierwiastki promieniotwórcze w codziennym życiu. Obok wykorzystywania w medycynie znalazły one zastosowanie także w przemyśle. Odkryto miedzy innymi, że mieszanka siarczku cynku z dodatkiem radu wytwarza fluorescencję. Było to niezwykle ważne dla przemysłu zegarmistrzowskiego, w którym zastosowanie farby na cyferblat sprawiało, iż automatycznie uporano się z problemem braku widoczności wskazówek w ciemności.

Doświadczenia z czasów I wojny światowej sprawiły, że amerykański rząd zdecydował się na stworzenie projektu wytwarzania zegarków z nową farbą dla swych żołnierzy. U.S. Radium Corporation otrzymało spory kontrakt od armii na budowę nowych zegarków. W związku z tym w całych Stanach Zjednoczonych w latach 1917-1926 zatrudniono w różnych fabrykach ponad 4 tysiące kobiet. Dla tych kobiet była to lukratywna praca, albowiem zarabiały w owym czasie 1.5 centa za namalowanie jednej tarczy zegarka, a średnia norma wynosiła wtedy od 250 do 300 zegarków dziennie. Było to znacznie więcej niż można było zarobić w wielu innych zakładach.

Największym problemem był jednak fakt, że kobietom wmówiono, że farba całkowicie jest dla nich bezpieczna. Pracownice w celu przyspieszenia swych zadań często lizały pędzle z farbą, co w kolejnych latach miało bardzo groźne skutki. Można szacować, że tylko przez pół roku pracy poprzez kontakt z pędzlem, mogły do swych organizmów wprowadzać około 4 mg radu, co jest ogromną ilością! Choć chemicy pracujący w U.S. Radium Corporation zwracali uwagę kierownictwu, że rad zawarty w farbie jest wysoce niebezpieczny, to jednak góra zdecydowała się tuszować całą sprawę. Wiele kobiet z początku zdziwionych było faktem, że technicy i inspektorzy z firmy przychodzili na halę produkcyjną odpowiednio zabezpieczeni przed farbą, jednak z czasem przestały zwracać na to uwagę.

Po pewnym czasie wiele dziewczyn pracujących w fabrykach zaczęło uskarżać się na liczne dolegliwości. Frances Splettstocher, która pracowała w Waterbury, w regionie Connecticut, zaczęła w 1925 roku cierpieć na anemię oraz bóle zębów. Dentysta w czasie wyrywania zęba dokonał jego ekstrakcji wraz z fragmentem szczeki! Stan kobiety szybko ulegał pogorszeniu, a po miesiącu od wizyty u stomatologa, Frances zmarła. Wkrótce szybko zmarły także cztery inne pracownice z fabryki w Orange, New Jersey, a wiele więcej było chorych z uderzająco podobnymi objawami.

Wkrótce w sprawie toksycznej farby doszło do poważnego przełomu. Grace Fryer, jedna z pracownic zaczęła się uskarżać na bóle jamy ustnej i wypadające zęby. Badania oraz prześwietlenia wykazały, że jej kości w szczęce były pełne dziur. Na jaw wyszło, że więcej kobiet cierpiało na ten sam syndrom. Lekarze doszli do wniosku, że musi to mieć ze sobą wspólną więź. Niestety wtedy do akcji wkroczyli działacze U.S. Radium, którzy opłacili lekarzy, którzy zaczęli twierdzić, że kobiety są zdrowe, a samo kierownictwo głosiło tezę, że problemy zdrowotne pracownic wynikają z chorób wenerycznych.

Kolejnym przełomem była praca, jaką wykonał Cecil Drinker, psycholog z Harvardu. Został on zatrudniony przez U.S. Radium w celu napisania raportu na temat warunków panujących w zakładzie. Jednak ku zaskoczeniu dyrekcji, napisał on pełen zarzutów i oczywistych faktów dokument, który nie tylko nie został zaakceptowany przez władze firmy, lecz także ta zdecydowała się na wydanie własnego raportu, rzekomo napisanego przez tego psychologa. W 1925 roku po odkryciu oszustwa, Drinker zdecydował się opublikować oryginalny tekst i mimo gróźb ze strony firmy, nie chciał odwołać swych zeznań.

Sprawa Grace Fryer przypomina liczne amerykańskie filmy, w których to zwykła osoba decyduje się walczyć z całym systemem. Postanowiła ona podjąć działania prawne przeciwko U.S. Radium. Z oczywistych faktów, nie było to takie proste, albowiem za firmą stały nie tylko liczne szczeble administracji państwowej, lecz także ogromne pieniądze. Kobiecie aż dwa lata zajęły poszukiwania prawnika, który zgodzi się poprowadzić jej sprawę, a tymczasem stan zdrowia Grace cały czas ulegał pogorszeniu. 

Wreszcie, w 1927 roku, prawnik Raymond Berry oraz Liga Konsumentów z New Jersey w imieniu Grace i czterech innych Radium Girls (Katherine Schaub, Edny Hussman, Quinty McDonald i Albiny Larice) wnieśli pozew przeciwko U.S. Radium, wzywając firmę do wypłacenia 250 tysięcy dolarów odszkodowania. Niestety po raz kolejny okazało się, że walka z korporacją jest niczym mierzenie się z wiatrakami. Proces był stale odraczany, prawnicy przedstawiali niedorzeczne dowody, a w 1928 roku, gdy kobiety wreszcie mogły zeznawać przed sądem, żadna z nich nie miała nawet siły podnieść ręki, by złożyć przysięgę. Ostatecznie kobiety poddały się i zgodziły się na ugodę. W zamian za wycofanie oskarżeń, każda z nich otrzymała 10 tysięcy dolarów oraz zwrot kosztów leczenia oraz procesu. Ponadto do końca życia miały otrzymywać po 600 dolarów rocznie w ramach rekompensaty. Życia starczyło ledwie na kilka lat. W 1933 roku zmarła ostatnia z nich.

Cynizmu całej sytuacji ze strony U.S. Radium dodaje późniejsza wypowiedź jej prezydenta, Clarence'a Lee:
"Niestety daliśmy wtedy pracę bardzo wielu osobom, które nie były fizycznie zdolne do pracy w naszych fabrykach. Zatrudnianie kalek i osób ubezwłasnowolnionych było początkowo uznawane za akt dobroci z naszej strony, co wkrótce obróciło się przeciwko nam."
Do dziś trudno oszacować, ile z zatrudnionych kobiet w fabrykach zmarło w wyniku silnego napromieniowania radem.

Choć kobiety przegrały swą batalię w sądzie oraz walkę o życie, to jednak ich postawa wiele zmieniła w późniejszym podejściu do spraw pracowniczych. W 1949 roku Kongres USA uchwalił ustawę dotyczącą odszkodowań od wszystkich chorób zawodowych w wielu miejscach pracy. Dzięki Radium Girls zwrócono powszechnie uwagę na opłakane warunki w licznych fabrykach w USA, a późniejsze standardy bezpieczeństwa zostały znacząco zaostrzone.

Pamięci Grace Fryer


Źródła:
http://www.todayifoundout.com/index.php/2014/06/five-women-caled-radium-girls-improved-factory-working-conditions/
http://www.antoranz.net/CURIOSA/ZBIOR4/C0402/05-QZC00061_radium.HTM
http://www.damninteresting.com/undark-and-the-radium-girls/






sobota, 14 lutego 2015

Thank You Kiss

Dziś krótka historia zdjęcia tej jaśniejszej strony wojny z walentynkowym klimatem w tle. 


fot. L. G. Crabtree
W lutym 1945 roku 3. Armia Stanów Zjednoczonych w marszu na III Rzeszę kontynuowała wyzwalanie ostatnich okupowanych przez Niemcy terytoriów Belgii i północnej Francji. Akurat w okresie walentynkowym wkroczyła do regionu francuskiego miasteczka Aboncourt. Z tej okazji orkiestra należąca do 9. Dywizji Pancernej zagrała uroczysty koncert dla żołnierzy. To właśnie wtedy L. G. Crabtree wykonał zdjęcie, które stało się jednym z moich ulubionych w ostatnim czasie.

Na fotografii został ukazany Elvin Harley, łącznościowiec, który w czasie koncertu otrzymuje całusa w policzek od małej francuskiej dziewczynki. Choć nie jest to typowe walentynkowe zdjęcie ukazujące zakochanych, to jednak ma w sobie wielką i pozytywną energię. Obraz ten pokazuje także, że żołnierze mimo całej okropności wojny, mogli choć na chwilę otrzymać odrobinę radości i wytchnienia. Ponadto przedstawia ono wdzięczność miejscowej ludności za wyzwolenie spod okupanta. 

Dodatkowym smaczkiem tej fotografii jest pies, prawdopodobnie należący do tego żołnierza, który prezentuje się niczym na defiladzie. 

Źródła:
http://www.ww2incolor.com/us-army/3adThankyoukisss.html
http://ww2db.com/image.php?image_id=7265


czwartek, 22 stycznia 2015

Krzysztof Miller - Zair

W 1997 roku Krzysztof Miller, wybitny polski fotoreporter odwiedził Kongo (ówczesny Zair) w celu udokumentowania nędzy, w jakiej znaleźli się mieszkańcy Rwandy, którzy uciekli z kraju ogarniętego wojną. Jego zdjęcie trzech wygłodzonych chłopców idealnie ukazuje tragizm nie tylko samych mieszkańców Afryki, lecz także niemoc ze strony światowych organizacji. 

fot. Krzysztof Miller

Na przełomie 1994/1995 roku doszło w Rwandzie do masowego exodusu ludu Hutu, którzy wcześniej w ciągu zaledwie 100 dni wymordowali w swym kraju ponad milion przedstawicieli Tutsi. Więcej o tym pisałem w artykule James Nachtwey - Rwanda. Po przegranej wojnie Hutu wiedzieli, że przekroczyli granicę, której nie da się już zatrzeć, cofnąć. Dlatego w obawie przed zemstą Tutsi, rozpoczęli masową ucieczkę do sąsiednich państw, a najwięcej z nich udało się do Zairu. Na terenie dzisiejszego Konga znalazło się ich blisko 2 miliony, albowiem kraj ten był w większości zamieszkiwany także przez lud Hutu. Niestety Zair nie mógł sobie poradzić z tak wielką ilością uchodźców.

Umieszczeni zostali oni w rejonie miasta Goma oraz Parku Narodowego Wirumga. W owym czasie był to największy tego typu obóz na świecie. Ogromna liczba osób została podzielona na kilka obozów oddalonych od siebie o wiele kilometrów. Im dalej ludność znajdowała się od miast, tym miała mniejsze szanse na przeżycie. Miller w czasie swej wyprawy znalazł się między innymi w ostatnim obozie oddalonym o 110 kilometrów od miasta. Po przybyciu na jego teren zaskoczyła go kompletna cisza. Zdał sobie sprawę, że trafił do miejsca, które można porównać do "umieralni" opisanej w Innym Świecie. W każdym miejscu stykał się z ludźmi, którzy praktycznie już tylko oczekiwali na śmierć. 

W pewnym momencie wszedł do lichego budynku przeznaczonego dla najsłabszych osób. Pod ścianą zaobserwował trzech chłopców, którzy zostali uwiecznieni na jego fotografii. Paradoksem tej sytuacji jest fakt, że z kartonu pochodzącego z pomocy humanitarnej od Unii Europejskiej zrobili sobie po prostu kibel. Oto co napisał na temat tej sytuacji:
Trójca bynajmniej nie święta. Nie Ojciec, Syn i Duch. Same duchy. Trójca dzieci na oko po siedem, dziesięć lat. Jedni z tych, którzy już nie żyją, choć dopiero umierają z głodu. Ale ja wiem, że nie przeżyją. Siedzą na kartonie z kręgiem złotych gwiazd na błękitnym tle i mają to w dupie. Dosłownie. Wypróżniają się do niego. Po prostu jeszcze po ludzku srają. Ale nawet to sprawia im ból. 
I śmierdzę, bo oni śmierdzą. Ale siedzę, bo fotografuję przechodzenie kogoś na tamtą stronę. Boli mnie to. Jakbym sam wetknął już Charonowi pieniążek w dłoń, w oko, żeby przewiózł mnie na drugą stronę rzeki.  
Nie mogłem tym ludziom pomóc, choć wtedy byli dla mnie najważniejsi na świecie. Zawsze mogę tylko podać informacje o tym, co gdzieś z ludźmi się dzieje. Zbulwersować świat brzydkim obrazkiem. Żeby hamburger wypadł z ręki. A flaki po warszawsku stanęły kołkiem w gardle. Tyle tylko mogę. Jeżeli komuś tym pomogę, to już na pewno nie im. Oni szansy nie mają.
Moim zdaniem niezwykle celnie i okrutnie prawdziwie autor odniósł się do kwestii głodu, ukazując pełny brak naszego zrozumienia tego światowego problemu:
Byłbym ostatnią szują, gdybym mówił, że znam głód. Bo głód tylko fotografowałem, więc nie mam prawa o nim pisać. Czy głód zresztą jest opisywalny? Głód jest fotograficzny. Łatwiej spojrzeć, nacisnąć, i odejść. Trudniej wejść w ciało i głowę głodującego człowieka. Dlatego tylko fotografowałem. Robiłem zdjęcia, chwytałem ich przed śmiercią, by oni sami, milcząc, mówili. By nie zamilkli.
         Wszystkie cytaty - Krzysztof Miller: 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego, s. 137-140.

Sytuacja w obozach była niezwykle ciężka. Tysiące ludzi umierało z głodu. Według danych przedstawionych przez komisarzy i organizacje charytatywne, na jednego mieszkańca obozów należało przekazywać jednego dolara dziennie. Przy dwóch milionach uchodźców była to zawrotna suma 2 milionów dolarów każdego dnia. Brak środków doprowadził do tego, że często rozdawane racje żywnościowe były redukowane do tysiąca kalorii, kiedy organizm ludzki potrzebuje do przeżycia minimum 2200 kcal.

Dla mieszkańców Konga i uchodźców był to dopiero początek gehenny, albowiem niedługo dojdzie do dwóch wojen kongijskich, które zakończą się dopiero w 2003 roku. Przyniosą one śmierć ponad pięciu milionom osób, a wielu innych pozbawią dachu nad głową oraz zmuszą do ucieczki z kraju.

Przy okazji polecam wszystkim do lektury książkę Krzysztofa Millera, albowiem jest to kawał dobrego reportażu, szczery do bólu, bez żadnych upiększeń.



Źródła:
http://www.maitri.pl/gazetka/my_05/html/obozy.htm
http://pl.wikipedia.org/wiki/Ludob%C3%B3jstwo_w_Rwandzie
http://pl.wikipedia.org/wiki/II_wojna_domowa_w_Kongu
Krzysztof Miller, 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego, Kraków 2013. 

wtorek, 13 stycznia 2015

Demontaż pomnika Dzierżyńskiego

Rok 1989 był przełomowy dla historii Polski. Po pierwszych wolnych wyborach zmienił się nie tylko układ polityczny w Polsce, lecz także w całej Europie Wschodniej. Pierwsze miesiące raczkującej wolności i demokracji zostały udokumentowane na wielu fotografiach. Jedną z nich jest zdjęcie przedstawiające demontaż pomnika Feliksa Dzierżyńskiego. 

Fot. JACEK MARCZEWSKI / AGENCJA GAZETA
W 25. rocznicę śmierci Feliksa Dzierżyńskiego, 20 lipca 1951 roku uroczyście odsłonięto w Warszawie pomnik ku jego czci. Jednocześnie dokonano zmiany nazwy ówczesnego placu Bankowego na Plac Feliksa Dzierżyńskiego. Dla wielu Polaków był to jeden z najbardziej znienawidzonych obiektów w Warszawie. Nie akceptowali oni pomnika jednego z twórców komunistycznego reżimu. Jednak wszelkie próby uszkodzenia lub zbezczeszczenia pomnika były niezwykle trudne oraz niebezpieczne, albowiem rejon wokół niego był cały czas intensywnie patrolowany przez milicję. 

Do dziś nie wiadomo, czy prawdą jest fakt pomalowania w latach 50. czerwoną farbą rąk Dzierżyńskiemu. Z pewnością w okresie stanu wojennego 10 lutego 1982 roku 16-letni Emil Barchański wraz z Markiem Marciniakiem i Arturem Nieszczerzewiczem dokonał oblania pomnika czerwoną farbą i obrzucenia go koktajlami Mołotowa. Niedługo potem został on aresztowany przez SB, a w czerwcu zginął w tajemniczych okolicznościach nad Wisłą. 

Sytuacja z pomnikiem utrzymywała się do roku 1989. Po wygranych wyborach przez Solidarność, obiekt ten wraz z innymi symbolami komunizmu został usunięty. Dnia 16 listopada 1989 roku w otoczeniu tłumu gapiów i fotoreporterów, pracownicy Wojewódzkiej Dyrekcji Dróg Miejskich przystąpili do dwudniowych prac demontażu pomnika. Moment obalenia figury został uwieczniony między innymi przez Jacka Marczewskiego. 

Na tej czarno-białej fotografii można dostrzec różne postawy warszawiaków względem obalonego pomnika. Jedni przyglądają się temu z fascynacją, inni ze spokojem, radością, natomiast inni dają upust swym emocjom. Co niezwykle ważne, na obrazie tym można zobaczyć dualizm kulturowy, jaki powoli zaczął wkraczać do kraju. Z jednej strony możemy zaobserwować słynny już na cały świat i zaadaptowany przez zwolenników Solidarności gest zwycięstwa, a także polskie napisy - "Ulga", a z drugiej strony wpływy amerykańskiej kultury - wyprostowany środkowy palec oraz napisy na cokole w języku angielskim. Szczególnie oba wykonane gesty nadają fotografii większej dynamiki oraz znaczenia. 

W momencie demontażu pomnik ten rozpadł się na kilka części, a wielu gapiów zabierało małe fragmenty ze sobą na pamiątkę. Do dzisiaj w magazynach Wojewódzkiej Dyrekcji Dróg Miejskich można podziwiać pozostałości tego pomnika. Obecnie na placu Bankowym znajduje się monument upamiętniający Juliusza Słowackiego.

W najbliższym czasie ukaże się więcej artykułów dotyczących zdjęć Polski po 1989 roku.

Źródła:
http://tvnwarszawa.tvn24.pl/informacje,news,happening-na-placu-feliksa-dzierzynskiego,32792.html
http://pl.wikipedia.org/wiki/Pomnik_Feliksa_Dzier%C5%BCy%C5%84skiego_w_Warszawie



niedziela, 4 stycznia 2015

Niezwykły wypadek na Gare Montparnasse

Jedną z najważniejszych ikon XIX-wiecznej fotografii jest Niezwykły wypadek na Gare Montparnasse. Zdjęcie to stało się niezwykle ważnym elementem w kulturze masowej i do dzisiaj można się z nim spotkać w wielu domach, pubach, restauracjach, sztuce masowej. 


fotograf nieznany



22 października 1895 roku doszło do katastrofy kolejowej na paryskim dworcu Gare Montparnasse. Jest to jeden z sześciu obecnych w stolicy Francji dużych dworców kolejowych, który niczym specjalnym do czasu wypadku się nie wyróżniał. Jednak tego dnia pociąg ekspresowy Nr 56 relacji Granville-Paryż nie zdążył wyhamować na peronie i przebił fasadę budynku. Za sterami lokomotywy znajdował się wtedy Guillaume Marie Pellerin, który był maszynistą z 19-letnim stażem. Cały skład pociągu tworzony był przez 12 wagonów, w tym 8 pasażerskich, w których w chwili wypadku znajdowało się 131 osób.

Z racji kilkuminutowego opóźnienia maszynista zdecydował się przyspieszyć na ostatnim odcinku trasy. W momencie dojazdu do peronu skład przekraczał prędkość ponad 40 km/h. Niestety zamontowane w całym pociągu hamulce zespolone odmówiły posłuszeństwa, a te w lokomotywie nie mogły w porę wyhamować całego składu. Pojazd ten przejechał przez cały peron, przebił kozioł oporowy, a następnie z impetem wpadł na budynek dworca. Pociąg przebił ścianę dworca o grubości 60 centymetrów, po czym spadł z wysokości ponad 10 metrów na znajdujący się pod budynkiem przystanek tramwajowy. 

Na całe szczęście poza dworcem znalazła się jedynie lokomotywa wraz z tendrem, a wszystkie wagony pozostały na platformie. Dzięki temu nikt z pasażerów nie zginął, pięć osób odniosło cięższe obrażenia - dwójka pasażerów, strażak i dwóch miejscowych pracowników kolejowych. Lokomotywa w czasie upadku runęła jednak na kiosk z wyrobami tytoniowymi i prasą, w którym pracownica Marie-Augustine Aguilard poniosła śmierć w wyniku uderzenia przez jedną ze spadających kamiennych brył.

Zdarzenie to zyskało rozgłos dzięki nieznanemu fotografowi, który w tym czasie wykonywał serię pocztówek przedstawiających fasadę dworca. udało mu się zarejestrować sam moment wypadku, jednak to drugi obraz ukazujący już wiszącą lokomotywę zyskał większe uznanie. Zdjęcie zostało szybko opublikowane na łamach czasopisma La Nature

Popularność tego wypadku była tak ogromna, że wśród tłumu gapiów zarządzono obowiązkowe opłaty za możliwość oglądania samego miejsca. Co niezwykle ciekawe pociąg ten nie odniósł większych uszkodzeń i lokomotywa po niedługim czasie została naprawiona i ponownie wcielona do służby. Maszynista za spowodowanie wypadku został skazany na 2 miesiące więzienia i karę grzywny 50 franków, a konduktor pociągu grzywną 25 franków. 

W chwili obecnej zdjęcie to jest szeroko wykorzystywane w popkulturze, Pojawia się nie tylko na plakatach, reprodukcjach, lecz także na kubkach, zeszytach, koszulkach. W latach 90 między innymi zespół Mr. Big wykorzystał je na okładce swej płyty:


Warto również dodać, że w roku 2011 Martin Scorsese w filmie Hugo i jego wynalazek odtworzył ten wypadek na paryskim dworcu.  

Źródła:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Katastrofa_kolejowa_na_Gare_Montparnasse
http://theoldmotor.com/?p=71014