sobota, 30 października 2021

Nilüfer Demir - Alan Kurdi

Już od wielu lat możemy zaobserwować masową emigrację ludności z Bliskiego Wschodu. Wieloletnie wojny w Iraku, Afganistanie i Syrii sprawiają, że mieszkańcy tych krajów uciekają przed biedą, śmiercią i szukają lepszego jutra w Europie. Oczywiście sam ten proces wszędzie wzbudza ogromne kontrowersje. Nie można jednak zapomnieć, że wiąże się z ludzkimi dramatami, tragediami. Największym symbolem tragizmu tych czasów jest zdjęcie Alana Kurdiego, małego chłopca, który utonął podczas próby przedostania się do Grecji.



fot. Nilüfer Demir


Mamy 2015 rok. Od 4 lat w Syrii trwa wojna domowa, która spustoszyła barwny i niegdyś piękny kraj o głębokiej historii. Mnóstwo osób poniosło śmierć, odniosło rany, straciło dach nad głową. Niepewne czasy skłoniły ogromne rzesze ludzi do ucieczki z kraju. Najbliższym i najbardziej pewnym miejscem dla uciekinierów staje się Europa. Mnóstwo osób przedostaje się zatem do Turcji, skąd następnie ich celem jest uzyskanie azylu w UE. Ponieważ coraz więcej granic zostaje zamkniętych, pilnie strzeżonych, najbliższą, lecz ryzykowną drogą stają się greckie wyspy, znajdujące się nieopodal Turcji.

Warunkiem koniecznym do przedostania się na jedną z wysp, jest skorzystanie z łodzi. Wiele osób oddaje swoje ostatnie oszczędności szmuglerom, którzy pakują na małe łodzie zdecydowanie zbyt wielu uciekinierów. Prowadzi to do katastrofy. W szczytowym okresie nie ma dnia, byśmy nie usłyszeli o dziesiątkach, a nawet setkach ofiar, którym nie udało się przepłynąć morza. Nie da się dziś w zasadzie oszacować, ilu Syryjczyków, Irakijczyków czy mieszkańców innych krajów utonęło gdzieś między Turcją a Grecją, Północną Afryką a Włochami, Hiszpanią. Z racji specyfiki obecnych mediów, co najwyżej możemy dowiedzieć się tylko o ofiarach, lecz nie mamy ich obrazów. Zmieniło się to jednak dzięki tureckiej fotografce, której udało się uwiecznić ciało Alana Kurdiego.

Alan, przedstawiciel kurdyjskiej mniejszości w Syrii, 2 września 2015 roku wraz ze swoimi rodzicami oraz starszym bratem, Ghalibem, wsiada na jedną z przepełnionych łodzi. Ich celem jest znajdujące się niezbyt daleko greckie Kos. Wyspę można zobaczyć gołym okiem i stanowi ona ziemię obiecaną dla emigrantów. Celem rodziny jest uzyskanie azylu, a następnie podróż do Kanady. Niestety łódź, a w zasadzie wątpliwej jakości ponton, szybko nabiera wody. Rodzina trafia do morza. Z całej czwórki uratuje się tylko Abdullah Kurdi, ojciec i głowa rodziny.

Tego dnia na plaży w okolicach Bodrum znajdzie się Nilüfer Demir, fotografka, która pracowała dla tureckiej agencji DHA. Regularnie odwiedzała ten region, aby dokumentować sytuację uchodźców. W tym czasie miała akurat zająć się grupa Pakistańczyków, którzy mieli zamiar popłynąć na Kos. Nagle kobieta dowiedziała się, że na brzegu znajdują się ciała Syryjczyków. W wywiadzie dla magazynu VICE, Nilüfer stwierdziła, że gdy zobaczyła ciało chłopca, sparaliżowało ją. Po chwili jednak Turczynka ochłonęła i wykonała serię zdjęć. Był to dla niej straszny widok, po którym trudno było jej zasnąć.

Jeszcze tego samego dnia zdjęcie trafiło na Twittera i inne media społecznościowe, po czym lotem błyskawicy zostało udostępnione ogromną ilość razy, jak i pojawiło się w wielu mediach. Choć wywołało kontrowersje, to jednak przyczyniło się do tego, że kilka krajów zdecydowało się na zmianę swojego stosunku do imigrantów, co zdecydowanie pomogło osobom żyjącym w obozach.

Zawsze w takich sytuacjach pojawia się pytanie – dlaczego w ogóle wykonano zdjęcie? Moim zdaniem, jak i sporej grupy osób związanych ze zdjęciami, zadaniem fotografa jest przedstawianie rzeczywistości, przy jednoczesnym wyłączeniu emocji. Dzięki temu można pokazać innym to, czego jest się świadkiem. To też sprawiło, że cały świat dowiedział się o Alanie Kurdim, jak i innych uchodźcach, którzy próbowali uciec do Europy.

W dalszej części nadchodzi czas na refleksję, która zapewne przedstawicielom prawej, konserwatywnej strony nie przypadnie do gustu. Mamy 2021 rok, minęło 6 lat od śmierci Alana i nagle jednym z popularnych kierunków emigracji na Zachód stała się nasza wschodnia granica. Nie ma teraz dnia, abyśmy nie usłyszeli o nowej grupie przyłapanych uchodźców, osobach, które nadal koczują na granicy Polski i Białorusi. Jest to niezwykle kontrowersyjny temat, jednak moim zdaniem przepychanie kobiet w ciąży, małych dzieci z jednej strony na drugą, jest oznaką naszej słabości, jak i również powodem do wstydu. Wiadomym jest, że strona białoruska stara się wykorzystać całą sytuację, jednak wciąż mówimy o osobach, które potrzebują naszej pomocy.

Chciałbym przypomnieć, że w 1942 roku ponad 116 tysięcy Polaków, wśród których było przeszło 40 tysięcy cywilów (13 tysięcy dzieci) przedostało się z sowieckiej Rosji do Iranu. Tam ze strony lokalnych władz, jak i Brytyjczyków otrzymało niezbędną pomoc. Sporo dzieci trafiło do lokalnych sierocińców, jak i do Indii, gdzie mogło liczyć na najlepszą opiekę. Wygłodniali i zniszczeni ciężką pracą w ZSRR, Polacy znaleźli swoją ziemię obiecaną, a Władysław Anders stał się dla nich kimś pokroju Mojżesza.

Nie chcę za bardzo wyolbrzymiać obecnej sytuacji, jednak uważam, że nadszedł obecnie czas, abyśmy mogli choć w części spłacić wspomniany dług. W niedawnych sondażach ponad połowa Polaków opowiedziała się przeciw wpuszczaniu imigrantów do naszego kraju. Sposób, w jaki widzimy w każdym uchodźcy potencjalnego terrorystę, w zasadzie niczym nie różni się od tego, że przez lata w Polakach na Zachodzie widziano złodziei samochodów – przecież to takie oburzające!

Nie jestem wierzący, opowiedziałbym się nawet po stronie wrogów polskiego kościoła. Przypomniała mi się jednak historia, którą opowiedziała mi katechetka w szkole podstawowej. Do pewnej kobiety miał przyjść Jezus. Szykowała się zatem cały dzień na jego przybycie. Najpierw zapukał do niej bezdomny z prośbą o trochę jedzenia. Zignorowała go, bo czekała na Jezusa. Potem przyszedł wędrowny z osłem, z prośbą o trochę siana. Jego również odesłała. Na końcu zaś przyszedł pielgrzym z prośbą o trochę wody. On także został zignorowany. Gdy w końcu zjawił się Jezus, rozgniewany powiedział, że trzy razy zjawił się u kobiety, jednak ta go nie przyjęła. Interpretację historii w odniesieniu do sytuacji uchodźców, pozostawiam każdemu z czytelników.

Na końcu chciałbym pokazać kilka innych zdjęć Alana.


fot. 1, 2 3. N.N

Wyobraźcie sobie, że to teraz wasz syn, brat, siostrzeniec, bratanek, kuzyn. 


Źródła:

https://en.wikipedia.org/wiki/Death_of_Alan_Kurdi

https://en.wikipedia.org/wiki/Nil%C3%BCfer_Demir

https://ijoc.org/index.php/ijoc/article/viewFile/7252/2155

https://www.bbc.com/news/world-europe-34150419

https://time.com/4162306/alan-kurdi-syria-drowned-boy-refugee-crisis/

https://www.vice.com/pl/article/nnavbz/rozmowa-z-nilufer-demir







piątek, 24 września 2021

Tragedia w Aberfan

 

Praca w kopalni węgla kamiennego od zawsze wiązała się z wielkim ryzykiem. Nie ma praktycznie roku czy nawet miesiąca, byśmy nie usłyszeli o wypadku pod ziemią. Jednak to, do czego doszło w 1966 roku w jednym z górniczych miasteczek w Walii, przerosło najczarniejsze scenariusze. W wyniku zaniedbań dyrekcji oraz obfitych opadów wielka fala błota, węgla i innych odpadów uderzyła w miejscową szkołę. To jedna z największych katastrof w historii Wielkiej Brytanii.


fot. George Freston


Gdybyśmy spojrzeli w ubiegłym wieku na wiele regionów w Walii, północnej Anglii, to od razu mogły by skojarzyć się nam ze śląskimi miastami. Początkowe osady, a potem miasteczka tworzone były przy lokalnych kopalniach. To właśnie wokół tych obiektów skupiało się całe życie mieszkańców. Większość mężczyzn pracowała na kopalni, wokół której powstawały osiedla, szkoły, kościoły. Praktycznie nie było rodzin, gdzie któryś z członków nie byłby związany z kopalnią. Tak też było w Aberfan.

Jest to małe miasteczko mieszczące się nieopodal Merthyr Tydfil, na północ od Cardiff. Już od końca lat 90. XIX wieku funkcjonowała tam kopalnia, która rozwinęła się mocno w okresie przed I wojną światową. Przez wiele lat bezpośrednio nad wioską Aberfan, na kilku hałdach odkładano miliony metrów sześciennych materiałów wydobytych z kopalni. Takie ogromne hałdy składające się ze skał i urobku górniczego zostały zbudowane na warstwie wysoce porowatego piaskowca, w którym ponadto znajdowało się sporo podziemnych źródeł. Późniejsze badania wykazały, że część z hałd została zbudowana bezpośrednio nad takimi źródłami wody. Już w 1963 roku lokalne władze wysyłały pisma do Krajowej Rady Węgla. Ostrzegano, że same hałdy są nie tylko zbyt duże i za wysokie, lecz także mieszczą się na niebezpiecznym gruncie. Niestety pisma te zostały zignorowane.

Październik 1966 roku był niezwykle deszczowy, przez co spore opady naruszyły strukturę jednej z hałd. Ponadto dały o sobie znać podziemne źródła. 21 października, niedługo po godzinie 9:00 jedna z grup pracowników zauważyła osuwisko. Próbowano wszcząć alarm, jednak okazało się, że kabel telefoniczny został skradziony. O godzinie 9:15 nastąpiło rozerwanie struktury hałdy i nagle ogromna fala błota, kamieni, węgla runęła na Aberfan. Przyjmuje się, że osuwisko liczyło sobie ponad 120 tysięcy metrów sześciennych, z czego około 40 tysięcy uderzyło bezpośrednio na miasteczko. Mieszkańcy wspominali o tym, że całemu wydarzeniu towarzyszył dźwięk przypominający przelot odrzutowca. Zniszczeniu uległo jedno z gospodarstw i 20 domów znajdujących się wzdłuż jednej z dróg.


fot. N.N


Największa tragedia wydarzyła się jednak kilkadziesiąt metrów dalej. Od lat bezpośrednio pod hałdą znajdowała się lokalna szkoła podstawowa. Był to ostatni dzień przed przerwą, a dzieci dopiero co kilkanaście minut wcześniej zasiadły w ławach szkolnych. Praktycznie cała szkoła została zniszczona i zasypana wysoką na 10 metrów warstwą gruzu. Pierwsi na miejsce przybyli mieszkańcy i górnicy. Mężczyźni, którzy do tej pory wydobywali węgiel pod ziemią, nagle za pomocą gołych rąk i kasków walczyli o uratowanie swoich dzieci. Wszyscy pracowali tak szybko, jak tylko mogli. Bano się użyć ciężkiego sprzętu, więc korzystano jedynie z ręcznych narzędzi. Setki osób utworzyło linię, poprzez którą przekazywano sobie wiadra z odpadami. Większość wydobytych dzieci niestety była już martwa. Około 11:00 udało się odnaleźć Jeffa Edwardsa, który potem okazał się ostatnim uratowanym dzieckiem. Wtedy jeszcze o tym nie wiedziano, więc bezustannie przekopywano się przez kolejne metry osuwiska.

Gdy ktoś usłyszał jakiś dźwięk, natychmiast używano gwizdka, przez co wszyscy zamierali i w ciszy nasłuchiwali jakichkolwiek odgłosów. W lokalnej kaplicy urządzono prowizoryczną kostnicę, gdzie zrozpaczone rodziny próbowały zidentyfikować swoje dzieci. Oficjalnie dopiero 28 października odnaleziono ostatnie ciało i poszukiwania zostały zakończone. Przeprowadzone badania wykazały, że większość dzieci nie zginęła od razu, lecz w wyniku uduszenia, co jeszcze bardziej nadaje ponurego obrazu całej sytuacji. Łącznie w wyniku katastrofy w Aberfan zginęły 144 osoby. Aż 116 z nich stanowiły dzieci w wieku od 7 do 10 lat.

Główne zdjęcie prezentuje masowy pogrzeb, do którego doszło 27 października. Tego dnia pochowano 82 osoby, a widok dwóch par rowów z dziecięcymi trumnami robił przerażające i dołujące wrażenie. W samej ceremonii udział wzięło ponad 10 tysięcy osób.

Krajowa Rada Węgla od samego początku odpierała zarzuty, twierdząc, że to nie jej wina i nie miała wpływu na pogodę. Niedługo po katastrofie powstała specjalna komisja, która co prawda orzekła winę Rady, jednak żaden z jej pracowników nie został skazany, zwolniony czy nawet zawieszony. Rada podobnie jak inne instytucje na przestrzeni wielu lat wręcz utrudniały życie mieszkańcom Aberfan, nie cofając się nawet przed groźbami. Oceniali mieszkańców jako źródło wszelkich problemów. Burmistrz miasteczka stworzył specjalny fundusz, dzięki któremu z całego świata zebrano kwotę ponad 1,75 mln funtów. Tu także pojawiły się problemy z pomocą i odszkodowaniami. Kilka lat później mieszkańcy zażądali usunięcia pozostałych hałd. Rada stwierdziła, że nie ma na to środków. Brytyjski rząd posunął się do bardzo nikczemnego działania, albowiem pobrał z funduszu 150 tysięcy funtów, które przeznaczył na likwidację hałd. Środki te zostały zwrócone dopiero w 1997 roku, jednak w takiej samej sumie, gdzie przy uwzględnieniu inflacji przekroczyłyby wtedy ponad milion funtów.

Dziś samo Aberfan nie wygląda już jak górnicze miasteczko. Krajobraz bardzo się zmienił, lecz pamięć o wydarzeniach z 1966 roku wciąż jest żywa. Przez wiele lat mieszkańcy, zwłaszcza uratowane dzieci potrzebowali wiele pomocy ze strony specjalistów. U dużej grupy wykryto zespół stresu pourazowego, jak i poczucie winy, że zostało się uratowanym.

Jeśli zaciekawiła was tragedia w Aberfan, to polecam obejrzeć trzeci odcinek 3. sezonu The Crown, który w całości skupia się na tych wydarzeniach. Warto także obejrzeć archiwalny materiał filmowy:



Źródła:

https://aberfan.walesonline.co.uk/

https://www.businessinsider.com/haunting-photos-tragic-aberfan-disaster-1966-2019-11?IR=T

https://en.wikipedia.org/wiki/Aberfan_disaster

sobota, 24 kwietnia 2021

Jérémy Lempin - doktor Peyo

Osoby śmiertelnie chore często pozostawiane są same sobie w ośrodkach paliatywnych. Ich codzienność sprowadza się do przyjmowania leków i oczekiwania na koniec. Na całe szczęście coraz częściej otrzymują pomoc ze strony zwierzęcych opiekunów i terapeutów. Jednym z najbardziej niezwykłych z nich jest Peyo, koń, który ma w sobie wyjątkowy dar. 



fot. Jérémy Lempin


Peyo to z pozoru zwykły koń, który przez lata pracował w cyrku wraz ze swoim opiekunem, Hassenem Bouchakourem. Powszechnie mówiło się o tym, że zwierze miało trudny charakter i niezbyt przepadało za kontaktem z ludźmi czy dotykiem. Jednak jego opiekun zauważył, że Peyo zdarzało się po występach podchodzić do niektórych osób na widowni i przebywać z nimi trochę czasu. Hassen zaobserwował, że były to osoby schorowane, cierpiące na różne dolegliwości. Dało mu to sporo do myślenia. Zaczął wraz z koniem odwiedzać różnych specjalistów. Wysunięta została teoria, że Peyo jest w stanie wyczuwać u ludzi choroby nowotworowe lub inne groźne schorzenia. 

Hassen wpadł zatem na pewien pomysł. Zatrudnił się jako pielęgniarz w ośrodku opieki paliatywnej w Calais. W porozumieniu z dyrekcją zaczął sprowadzać Peyo do pacjentów. Dla wielu z nich szybko stał się przyjacielem i przewodnikiem w ostatniej drodze. Hassem założył fundację Les Sabots Du Coeur. Dzięki temu jest w stanie do dziś nie tylko pracować we wspomnianym ośrodku, lecz także odwiedza inne szpitale, hospicja. Z czasem Peyo dzięki mediom stał się bardzo znany. W 2018 roku Ellen DeGeneres udostępniła na swoim Instagramie materiał o Peyo, który polubiło ponad 1,8 miliona osób. Powstało sporo reportaży na temat tego niezwykłego konia. 

Terapia zwierząt domowych jest stosowana w wielu środowiskach klinicznych, w szczególności w terapii psychologicznej i opiece paliatywnej. Udowodniono, że zwierzęta są zdolne do zmniejszania lęku i stresu, jak i mogą nieść pomoc w leczeniu bólu. W hospicjach celem jest tworzenie naturalnej więzi między ludźmi a zwierzętami, dzięki czemu można zagwarantować komfort, spokój i towarzystwo dla nieuleczalnie chorych pacjentów. Konie wydają się szczególnie przystosowane do opieki paliatywnej, albowiem z łatwością adaptują się do otoczenia. Peyo w każdym miesiącu odwiedza około 20 pacjentów. Jednym wystarcza jego obecność, inni lubią, gdy robi dziwne miny, mogą go pogłaskać, podrapać za uszami. Na co dzień dosyć energiczny koń, przy pacjentach zmienia się nie do poznania. Staje się niezwykle spokojny, łagodny, jakby świetnie zdawał sobie sprawę z miejsc, w których się znajduje. Lekarze są zafascynowani wpływem Peyo na podopiecznych. 

Jérémy Lempin to francuski fotograf freelancer, który współpracuje z kilkoma portalami i magazynami. W zeszłym roku skontaktował się z fundacją i zaczął towarzyszyć Peyo i Hassenowi w ich pracy. Udało mu się stworzyć świetny reportaż, a tytułowe zdjęcie zdobyło drugą nagrodę w konkursie World Press Photo 2021. Jest to przejmująca fotografia, na której to zniszczona przez raka z przerzutami 24-letnia Marion, obejmuje swojego 7-letniego syna Ethana, w obecności Peyo. Obraz ten wygląda niczym pożegnanie, przy którym obecny jest Charon, gotowy przeprowadzić Marion na drugą stronę. 

Cała sytuacja bardzo skojarzyła mi się z jedną z finałowych scen filmu A Monster Calls, gdzie Conor musi się pożegnać ze swoją umierającą mamą. Oczywiście wszystkim polecam ten świetny film. 



Źródła:

https://equista.pl/editorial/3174/niezwykle-konie-peyo

https://www.worldpressphoto.org/collection/photo/2021/41435/1/Jeremy-Lempin

https://strajk.eu/kon-zycie-i-smierc/




piątek, 19 marca 2021

Virginia Schau - Pulitzer nieco z przypadku

Nagrody fotograficzne, zwłaszcza World Press Photo i Pulitzer, rządzą się odpowiednimi kryteriami. Nie da się ukryć, że wiele nagrodzonych czy wyróżnionych zdjęć powstało podczas ważnych wydarzeń, było wręcz zaaranżowanych. Czasem dochodzi jednak do sytuacji, kiedy o świetnym materiale decyduje przypadek. Świetnym tego przykładem jest historia Virginii Schau.

fot. Virginia Schau


3 maja 1953 Virginia wraz z mężem i rodzicami zdecydowała się na wycieczkę autem na ryby nad pobliską rzekę Sacramento. Tuż przed nimi jechała ciężarówka prowadzona przez Paula M. Overby'ego i jego pomocnika Henry'ego Bauma. Akurat w momencie jak mężczyźni wjeżdżali na most, zauważyli, że coś niedobrego dzieje się z układem kierowniczym. Niestety już na moście całkowicie on zawiódł, co doprowadziło no nagłego i niekontrolowanego skrętu oraz wypadnięcia pojazdu poza balustradę. Na całe szczęście dla mężczyzn koła ciężarówki zakleszczyły się między naczepę a most, dzięki czemu jakimś cudem ciągnik siodłowy wciąż nie spadł do rzeki. Walter Schau wraz z innymi świadkami wypadku szybko ruszyli na pomoc. Dzięki posiadanej linie udało im się dostać do walczących o życie kierowców. Na początku udało się uratować Overby'ego. Baum jednak znajdował się półprzytomny w ciężarówce, która na domiar złego, zaczęła zajmować się ogniem. Walter niewiele myśląc, opuścił się na linie do kabiny i wyciągnął z niej kierowcę. Niczym w typowym filmie akcji, zaraz po osiągnięciu mostu, ciężarówka spadła do wody z wysokości kilkunastu metrów. 

W tym samym czasie Virginia pobiegła do samochodu po aparat. Akurat miała pod ręką model Brownie Kodaka, który dostała kiedyś od siostry. Choć zwykle woziła go ze sobą na wycieczki, to ostatni raz zdjęcia wykonała rok wcześniej. Okazało się, że na rolce pozostały dwie wolne klatki. Kobieta pobiegła na pagórek na wysokości mostu, z którego doskonale było widać całą akcję ratunkową. Udało jej się wykonać 2 ostatnie zdjęcia. 

Zaraz po wywołaniu zdjęć, za namową ojca Virginia wysłała swoją pracę do redakcji Sacramento Bee, z nadzieją otrzymania nagrody 10$ w cotygodniowym konkursie fotograficznym. Nie wiedziała jednak, że jej fotografia zostanie użyta przez  Associated Press i pojawi się w gazetach na całym świecie. Rok później nastąpiła ogromna niespodzianka. Virginia Schau wygrała główną nagrodę Pulitzera w kategorii fotografii. Stała się tym samym nie tylko pierwszą kobietą, lecz także drugim amatorem w historii z tą nagrodą. Dzięki temu dostała także 1000$, które akurat przydało jej się z chwilą narodzin pierwszego dziecka. Jak sama wspominała, nie była "żadnym fotografem", a zdjęcie wykonała swoim "małym Brownie". Jak zatem widać, mając aparat przy sobie, można stać się świadkiem ważnego zdarzenia i zdobyć jedną z najważniejszych nagród na świecie. 

Źródła:

https://en.wikipedia.org/wiki/Virginia_Schau
https://faktopedia.pl/535844/Na-ratunek-kierowcom-USA-3-maja-1953-r-Fot-Virginia-Schau-38-letnia

wtorek, 9 marca 2021

Terry Fox and the Marathon of Hope

Zazwyczaj w sytuacji, kiedy słyszymy słowo bohater, na myśl przychodzą nam osoby, które uratowały komuś życie, dokonały czegoś niemożliwego. Tymczasem bohaterem w oczach innych można zostać na różne sposoby. Świetnym tego przykładem jest Terry Fox, młody chłopak z Kanady, który pewnego dnia postanowił zebrać na walkę z rakiem dolara od każdego Kanadyjczyka. Zrobił to jednak w wyjątkowy sposób. 

fot. Gail Harvey, United Press Canada


Terrance Stanley Fox urodził się 28 lipca 1958 roku w Winnipeg w Kanadzie. Od najmłodszych lat wykazywał duże zainteresowanie sportem, osiągając sukcesy w lokalnych, zwłaszcza szkolnych zawodach. Z biegiem czasu zaczął coraz poważniej zastanawiać się nad zostaniem nauczycielem wychowania fizycznego. W listopadzie 1976 roku miał niewielki wypadek samochodowy, w czasie którego uszkodził kolano. Choć ból w prawej nodze pojawiał się coraz częściej, chłopak go ignorował i ewentualne badania przekładał na koniec sezonu koszykówki. W marcu 1977 ból stał się jednak nie do zniesienia. Podczas badań okazało się niestety, że Terry cierpi na mięsaka kości. Konieczna zatem była amputacja nogi 15 cm powyżej kolana. Lekarze oznajmili mu, że po chemioterapii szanse na wyzdrowienie wyniosą 50 na 50. Chłopak był zdumiony, że w ciągu zaledwie 2 lat teoretyczne szanse w leczeniu wzrosły z 15 do 50%. Jego chemioterapia trwała aż 16 miesięcy. Już po 3 tygodniach całkiem dobrze radził sobie z protezą. Podczas pobytu w szpitalu był świadkiem cierpienia czy śmierci wielu dzieci, rówieśników. Wywarło to na nim ogromne wrażenie, przez co postanowił dokonać czegoś, co pomoże innym w walce z rakiem.

Fox szybko wrócił do uprawiania sportu, zdobywając między innymi trzy tytuły mistrza kraju w koszykówce na wózkach. Jeszcze przed operacją czytał o Dicku Traumie, czyli pierwszej osobie, której udało się po amputacji przebiec nowojorski maraton. Do swoich pierwszych zawodów szykował się przez 14 miesięcy. Jednocześnie w głowie chłopaka narodził się zupełnie inny plan. Doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że na wykrywanie i leczenie nowotworów przeznacza się zdecydowanie zbyt mało środków. Tak też powstała idea Maratonu Nadziei. Terry chciał przebiec przez całą Kanadę, od jednego oceanu do drugiego, jednocześnie zbierając pieniądze na walkę z rakiem. Początkowo myślał o kwocie miliona dolarów, jednak z czasem jego plan urósł do 1 dolara za każdego mieszkańca Kanady, co dawało między 24 a 25 milionów.

Chłopak skontaktował się z Canadian Cancer Society, a także wysłał list z prośbą o wsparcie do znanych firm. Dzięki temu dostał od Adidasa buty do biegania, a od Ford Motor Company kampera na czas podróży. Jednocześnie odmówił wielu firmom, które chciały czerpać zyski z reklamowania się w czasie podróży. 12 kwietnia 1980 roku rozpoczął się Maraton Nadziei. Terry Fox symbolicznie zanurzył nogę w Atlantyku, a następnie wyruszył w stronę Oceanu Spokojnego. Jego plan zakładał codzienne pokonywanie dystansu maratonu, czyli ponad 42 km. W wyprawie towarzyszył mu Doug Alward, a potem do dwójki dołączył Darell, młodszy brat Terry'ego. Początkowo akcja nie była zbyt głośna, a chłopak po pokonaniu 1/3 trasy zebrał tylko 200 tysięcy dolarów. Tracił przez to nadzieję na sukces. Na całe szczęście usłyszał o nim Isadore Sharp, założyciel Four Seasons Hotels Limited. W 1978 roku stracił on syna przez czerniaka i zaimponowała mu akcja innego młodzieńca. Przekonał Terry'ego do kontynuowania maratonu i obiecał wpłacić 2 dolary za każdą pokonaną milę. To nie koniec, gdyż namówił do tego samego 1000 innych firm.



Nagle młody Terry Fox stał się bohaterem Kanady. Pisały o nim wszystkie gazety, przeprowadzono z nim liczne wywiady. W miastach witały go tłumy ludzi, często oklaskując go z pobocza przez wiele kilometrów. Chłopak był przyjmowany przez burmistrzów miast, gubernatorów, dokonał uroczystego otwarcia ligi futbolowej. Z czasem jednak Terry zaczął podupadać na zdrowiu. Musiał zmagać się z częstymi bólami, zapaleniami stawów, jak i również sama proteza dawała mu się we znaki. 1 września chłopak doznał silnego ataku kaszlu. Nie mógł kontynuować biegu i musiał udać się do szpitala. Do tego momentu w 143 dni przebiegł 5373 km. Niestety diagnoza okazała się fatalna. Nowotwór powrócił i silnie zaatakował płuca. Terry zmuszony był do przerwania maratonu. Do tego czasu zebrał 1.7 mln dolarów. Jednak w tych trudnych chwilach społeczeństwo stanęło na wysokości zadania. W wyniku różnych akcji do kwietnia 1981 roku zebrano ponad 23 mln dolarów, więc chłopakowi udało się osiągnąć cel - 1 dolar od 1 Kanadyjczyka.

Terry Fox stał się osobą popularną na całym świecie. Jako najmłodsza osoba w historii otrzymał Order Kanady. Niestety choroba wciąż postępowała. Lekarze podjęli się nowatorskich prób leczenia, jednak i one zawiodły. 28 czerwca Terry zmarł, dokładnie miesiąc przed swoimi 23. urodzinami. Ówczesny rząd zdecydował się na precedensowy czyn - w całym kraju opuszczono flagi do połowy masztu. Pogrzeb Terry'ego był transmitowany w TV. Dziś chłopak powszechnie uznawany jest za bohatera narodowego Kanady.

Niedługo po śmierci chłopaka odbył się pierwszy Terry Fox Run. Jest to do dziś największe światowe wydarzenie sportowe poświęcone osobom dotkniętym przez nowotwory. Ma ono wymiar globalny i odbywa się również w Polsce. Tylko do 2018 roku zebrano ponad 750 mln dolarów we wszystkich akcjach!



Terry stał się zatem bohaterem także poza Kanadą, czym udowodnił, że każdy z nas może zmieniać świat na lepsze.


Źródła:
https://terryfox.org/our-role-and-research/mission-statement-and-history/
https://en.wikipedia.org/wiki/Terry_Fox
https://montecristomagazine.com/community/terry-fox-exhibit