piątek, 22 grudnia 2017

Hell is Here

Okrucieństwo wobec zwierząt niestety wpisało się w naszą naturę. Najczęściej staramy się o tym nie myśleć lub nawet nie wiedzieć o wielu przykrych sytuacjach. Niedawno opisywałem pewną historię, gdy w Stanach Zjednoczonych zdecydowano się powiesić słonia. Tym razem sytuacja z tego roku, za którą Biplat Hazda otrzymał główną nagrodę w konkursie Sanctuary Wildlife Photography Awards 2017. 


fot. Biplat Hazda


Od roku 1930 liczba ludności na Ziemi wzrosła z 2 do blisko 7 miliardów. Lwią część przyrostu naturalnego notuje się w krajach azjatyckich. Wystarczy tylko wspomnieć, że wśród 10 najbardziej zaludnionych krajów na świecie, aż 5 znajduje się w Azji. Systematyczny wyż demograficzny powoduje, że ludzie zaczynają szukać nowych miejsc do życia. Niszczone są przez to naturalne siedliska zwierząt, którym coraz trudniej koegzystować z człowiekiem.

W Bengalu Zachodnim w Indiach wiele miast powstało na terenie dawnych lasów, obszarów występowania zwierzyny. Nic też dziwnego, że nowe domy, ośrodki dosłownie wdzierają się w głąb zieleni. Tworzone są w miejscu żerowania słoni i innych zwierząt, dla których było to czymś instynktownym od setek lat. Notuje się w związku z tym wiele przypadków pojawiania się zwierząt na polach czy przedmieściach. Warto przy tym dodać, że azjatyckie słonie stanowią aż 70% światowej populacji tych zwierząt.

W opisywanym rejonie do przeganiania zwierząt zatrudniani są specjalni ludzie, których nazywa się Hulia Party. Ich zadaniem jest jak najszybsze pozbycie się słoni z miast. Najczęściej wykorzystują do tego ogień, głośne przedmioty. Niestety zdarzają się również przypadki, gdy takie osoby z lubością okaleczają lub nawet zabijają zwierzęta.

Biplab Hazra, lokalny fotograf, był świadkiem takiego wydarzenia. W okolicach Bankury pojawiła się słonica z potomkiem. Nagle w ich stronę zaczęły lecieć petardy oraz płonące kule ze słomy. Trudno się patrzy na obraz łagodnych z natury zwierząt, które nikomu winne nagle muszą walczyć o życie. Choć zdjęcie prezentuje się dosyć drastycznie, to jednak zapewne zwierzętom nic się nie stało, choć wstrząs psychiczny musiał pewnie im towarzyszyć. Nie jest trudno się zgodzić z autorem zdjęcia, że piekło było właśnie w tym miejscu, zwłaszcza patrząc na małego słonia. Na całym świecie takie przypadki notowane są zapewne co chwila.

Jeśli na początku XXI wieku obserwujemy takie obrazy, to czy za kilkadziesiąt lat życie dzikich zwierząt zostanie ograniczone wyłącznie do coraz mniejszych rezerwatów?  

Źródła:
https://fotoblogia.pl/11421,maly-slon-w-plomieniach-to-lamiace-serce-zdjecie-wygralo-w-konkursie-sanctuary-wildlife-photography-awards-2017
http://www.news.com.au/technology/science/animals/shocking-picture-of-elephant-calf-on-fire-wins-major-photography-award/news-story/99c73bfb5e10144ab69d93e9026aece1
https://pl.wikipedia.org/wiki/Ludno%C5%9B%C4%87_%C5%9Bwiata

niedziela, 26 listopada 2017

Hyde Park 1982

Irlandzka Armia Republikańska w latach 70. i 80. ubiegłego wieku przeprowadziła szereg zamachów terrorystycznych w Wielkiej Brytanii, których celem byli żołnierze, policjanci, politycy. Jeden z najgłośniejszych miał miejsce w 1982 roku. 20 lipca doszło do dwóch wybuchów, które dosięgły kilku nastu żołnierzy. Jednak symbolem tych wydarzeń stał się obraz siedmiu martwych koni.


fot. Daily Mail



Provisional IRA od lat 70. dokonywała mniejszych lub większych zamachów na brytyjskim terytorium. 21 listopada 1974 roku w dwóch pubach w Birmingham w wyniku eksplozji śmierć poniosło 21 osób. Wcześniejsze akty terroru przybierały zupełnie inne oblicze, albowiem zamachowcy zazwyczaj dzwonili na policję 30 minut przed eksplozją w celu ewakuacji ludności cywilnej. Z czasem jednak sprawy przybierały bardziej brutalny wymiar. 

20 lipca 1982 roku w Hyde Parku miała się odbyć tradycyjna parada wojskowa z udziałem królowej Elżbiety II. Zamachowcy na trasie ustawili samochód z ładunkiem wybuchowym oraz kilkunastoma kilogramami gwoździ zastosowanymi w celu zwiększenia pola rażenia. W chwili eksplozji obok samochodu przejeżdżali konno żołnierze z regimentu Blues and Royals. Siła wybuchu była tak duża, że na miejscu zginęło 3 wojskowych, a czwarty zmarł w szpitalu. Jednocześnie na miejscu śmierć poniosło 7 koni. 2 godziny później eksplodowała kolejna bomba, która zabiła 7 członków wojskowej orkiestry.

Ciała mężczyzn zostały szybko usunięte, jednak początkowo o zwierzętach zapomniano. To właśnie wtedy dzięki teleobiektywowi udało się uchwycić to porażające zdjęcie. Dopiero po kilku chwilach służby zajęły się przykrywaniem martwych koni. Uderzający jest tu w szczególności widok wszechobecnej krwi świadczącej o okrutnej śmierci zwierząt jak i kawalerzystów. Istotna jest również pustka, cisza, jakby czas nagle stanął w miejscu. Tego dnia śmierć poniosło 11 żołnierzy, 7 koni, a ponad 20 osób odniosło ciężkie rany. 

fot. Daily Mail



Symbolem poniekąd silnego ducha i nadziei Brytyjczyków stał się Sefton. Był to jeden z koni regimentu, który podczas zamachu odniósł szereg poważnych obrażeń. Weterynarzom na szczęście udało się ocalić życie zwierzęciu, o którym stało się głośno w całej Wielkiej Brytanii. Nieco gorszy los spotkał jego jeźdźca, Michaela Pedersena, który po zamachu cierpiał na zespół stresu pourazowego. W 2012 roku po opuszczeniu przez żonę, zamordował dwójkę swych dzieci, po czym popełnił samobójstwo.

Mimo przeprowadzonego śledztwa, skazania dwóch osób, większość sprawców uniknęła kary. 

Źródła:
https://rarehistoricalphotos.com/seven-horses-of-the-queens-household-cavalry-lie-dead-1982/
http://cooltura.co.uk/wiadomosci.html?id=7299&t=najwieksze-zamachy-na-wyspach
http://www.gettyimages.com/event/hyde-park-bomb-153391125



wtorek, 7 listopada 2017

Ludobójstwo Ormian - ocalić od zapomnienia - Armenian genocide

I wojna światowa przyniosła miliony ofiar na obu frontach. 4 lata tragicznego konfliktu wpłynęły na inne postrzeganie wojny, polityki. Gdy światowa opinia publiczna była zszokowana informacjami z pola walki, w Turcji rozpoczęło się jedno z największych ludobójstw w nowożytnej historii. Niestety do dziś w kraju, w którym doszło do takiej tragedii, próbuje się bagatelizować, wymazywać pewne fakty. Nie da się jednak zapomnieć o 1,5 mln wymordowanych Ormian!


fot. Armenian Genocide Museum


Dziś kolejny na blogu wpis, który nie będzie dotyczył historii jednej konkretnej fotografii, lecz faktów, które warto znać. 

Przez lata Imperium Osmańskie stanowiło tygiel wielu kultur i narodowości. Obok siebie mieszkali Turcy, Ormianie, Grecy oraz przedstawiciele wielu innych grup etnicznych. Przyjmuje się, że przed wybuchem I wojny światowej tereny dzisiejszej Turcji zamieszkiwało nawet blisko 30% chrześcijan. Niestety z biegiem czasu do głosu zaczęły dochodzić nastroje nacjonalistyczne. Na początku XX wieku władze w dawnym Imperium zdobyli Młodzi Turcy. Był to nacjonalistyczny ruch, który dążył do idei pantureckiej, czyli połączenia się wszystkich ludów tureckich. Wykorzystując nastroje społeczne oraz wydarzenia na politycznej mapie Europy Turcja przystąpiła do eliminacji ludności ormiańskiej. Jednym z oficjalnych powodów było rzekome wspieranie przez Ormian czy Asyryjczyków carskiej Rosji, która była w stanie wojny z Turcją. 

Choć do pierwszych aktów przemocy dochodziło już wcześniej, to jednak za oficjalny początek rzezi i prześladowań przyjmuje się 24 kwietnia 1915 roku. Wtedy to w Stambule doszło do aresztowania około 2 tysięcy przedstawicieli inteligencji Ormian. Byli to politycy, duchowni, profesorowie, nauczyciele, bogaci kupcy. Większość z nich natychmiast stracono. Od razu przystąpiono do wyniszczania ludności ormiańskiej. Władze w konkretnych regionach otrzymywały rozkazy, lecz bez specyficznych instrukcji, przez co dochodziło do praktycznej samowolki. Najpierw wymordowano mężczyzn zdolnych do oporu. Następnie przeprowadzono konfiskatę dóbr, niszczono ormiańskie świątynie. Kobiety, starcy i dzieci byli przewożeni pociągami lub pędzeni na pustynie, skąd następnie udawali się w marsze śmierci do obozów koncentracyjnych w dzisiejszej Syrii. Jeśli cudem nie zginęli z wycieńczenia, głodu, odwodnienia, to byli mordowani już na miejscu. Z przeprowadzonych wyliczeń okazało się, że często z kilkunastotysięcznych grup do celu docierało kilkadziesiąt, kilkaset osób. Wielu historyków nazwało te grupy "wędrownymi obozami koncentracyjnymi". Schemat ten może nam w pewien sposób przypominać wydarzenia podczas nazistowskiej i stalinowskiej okupacji.

fot. Armenian Genocide Museum


W Erzurum, które było dosyć silnym ośrodkiem społeczności Ormian, w 1916 roku, kiedy wkroczyły do miasta wojska rosyjskie, z 25 tysięcy przedstawicieli mniejszości ocalały jedynie 22 osoby. Takich przypadków było oczywiście znacznie więcej. Rządzący posunęli się nawet do osłabienia swej armii, albowiem pewnego dnia zdecydowali się rozbroić wszystkich Ormian służących w tureckim wojsku, a następnie wysłać ich do obozów pracy. Oczywiście praktycznie wszyscy po wykonaniu zadań zostali zgładzeni. 

Oprawcy znajdowali przeróżne sposoby mordów na ludności. Mężczyźni, kobiety i dzieci byli rozstrzeliwani, wieszani, paleni żywcem, zrzucani w przepaść, podrzynano im gardła, przebijano bagnetami. Często ludność wykorzystywana była w charakterze tarcz strzelniczych. Tym kobietom, które cudem przetrwały serie gwałtów, oferowano jedynie sprzedaż do haremów. Wiele dzieci trafiało do specjalnych sierocińców, które miały wykorzenić z nich kulturę ormiańską. Skoro już jesteśmy przy kulturze, to oprócz rabowania i niszczenia kościołów, palono księgi, wszystko, co zostało napisane w języku Ormian. Jednym z celów było całkowite usunięcie wszelkich śladów po tej ludności. 

Zdarzały się oczywiście próby obrony przed Turkami, jak choćby w Musa Dagh, gdzie 5 tysięcy Ormian walczyło w górach przeciwko wojskom tureckim. Były to jednak odosobnione przypadki. Większość osób, których rodziny żyły od pokoleń w Turcji, nie wierzyło, że grozi im jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Ten typ myślenia zemści się również na innym narodzie niecałe 30 lat później.  

fot. Armenian Genocide Museum


Przyjmuje się, że do 1917 roku wymordowanych zostało 1,5 miliona Ormian. Dalsze pogromy trwały jeszcze w latach 20. Szacuje się, że liczba Ormian w Turcji spadła z 2,1 miliona w 1912 do jedynie 150 tysięcy w 1922 roku. Ci, którym udało się przeżyć ludobójstwo, rozjechali się po całym świecie. Przyczynili się do powstania światowej diaspory ormiańskiej, która obecnie liczy kilka milionów osób. Mimo wielu prób Turkom nie udało się unicestwić tego małego, lecz dumnego narodu. Jak napisał William Saroyan: "Gdy gdziekolwiek na świecie spotka się dwóch Ormian, zobacz, czy nie tworzą Nowej Armenii". 

Nie możemy przy okazji zapominać, że w tym samym czasie nastąpiło ludobójstwo Asyryjczyków. Według szacunków w okresie I wojny światowej zginąć mogło między 500 a 750 tysięcy Asyryjczyków. 

Niestety do dziś rząd turecki stara się utrzymywać, że obie te sytuacje nie niosły znamiona ludobójstwa. Przez lata oficjalną wersją była epidemia chorób zakaźnych. Nawet dziś poruszanie tego tematu może wiązać się z więzieniem, represjami. Mimo to wiele krajów na świecie uznało ludobójstwo Ormian, a liczba rządów, które uczyniły to samo w stosunku do Asyryjczyków stale rośnie. Aktualnie stosunki dyplomatyczne na linii Armenia - Turcja pozostają chłodne bądź napięte. 

Do dziś ten tragiczny okres pozostaje drugim najlepiej opisanym ludobójstwem w historii. Niestety miał wpływ na to, co się wydarzyło przy okazji kolejnego światowego konfliktu. Żaden ze sprawców nie został ukarany, a kraje ówczesnej Ententy traktowały w międzywojniu Turcję jako swego sojusznika. Sytuację tę wykorzystali naziści, którzy doszli do wniosku, że zagłada Żydów również ujdzie im na sucho, pozostanie tajemnicą. Tak też narodził się holokaust. 

Takie historie uczą nas, że nie możemy pozostawać obojętni wobec zbrodni jednych narodów wobec drugich. Skoro boimy się lub odwracamy wzrok, to skąd możemy być pewni, że kiedyś nie spotka nas dokładnie taka sama sytuacja. To samo tyczy się nie tylko narodów, lecz pojedynczych jednostek. Nie ma nic gorszego niż obojętność, udawanie, że czegoś nie ma. 

Źródła:
http://www.mysl-polska.pl/461
https://dorzeczy.pl/27630/Ks-Tadeusz-Isakowicz-Zaleski-W-czasie-ludobojstwa-Ormian-Turcy-mordowali-nawet-wlasnych-zolnierzy.html
https://www.wprost.pl/tylko-u-nas/10056000/Zbrodnia-ktora-nie-wstrzasnela-swiatem-Mocarstwa-byly-zajete-wojna-gdy-wymordowano-poltora-miliona-ludzi.html
https://pl.wikipedia.org/wiki/Ludob%C3%B3jstwo_Ormian
https://pl.wikipedia.org/wiki/Ludob%C3%B3jstwo_Asyryjczyk%C3%B3w





piątek, 13 października 2017

Granice publikacji - Super Express i Waldemar Milewicz

Śmierć Waldemara Milewicza w Iraku w 2004 roku była ogromnym szokiem dla opinii publicznej. Nagle zginął człowiek, którego mogliśmy latami podziwiać na ekranach telewizorów. Niestety nie mniejszy szok przeżyliśmy, gdy na okładce Super Expresu znalazło się zdjęcie martwego reportera. W kraju wybuchła burza, która wywołała debatę na temat granic publikacji. Dziś trochę powrócimy do tamtych wydarzeń.


zdjęcie z szacunku dla dziennikarza celowo edytowane 

Waldemar Milewicz to jeden z najbardziej pamiętnych dziennikarzy w historii polskiej telewizji. Charakterystyczny głos, typowa kurtka, w której zwiedził wiele konfliktów i niebezpiecznych miejsc, były jego znakami rozpoznawczymi. Reporter nie bał się wyjeżdżać na sam front. Podczas pracy dziennikarskiej znalazł się między innymi w Czeczeni, Iraku, Rwandzie, Afganistanie, Haiti, byłej Jugosławii. Do dziś pamiętam, gdy jako dzieciak oglądałem jego wejścia na żywo podczas głównych wydarzeń Wiadomości czy reportaże z cyklu Dziwny jest ten świat - był to solidny kawał reporterskiej roboty, z którego zapewne i po części dziś korzystam na blogu. 

W 2004 roku ponownie wybrał się do Iraku. Była to zupełnie inna wizyta niż za pierwszym razem. Debiut w Iraku polegał na śledzeniu postępów międzynarodowej koalicji w walce z Saddamem Husajnem. Kilka miesięcy po inwazji nastroje stały się zupełnie inne, a celem ataków bombowych, samobójczych stawali się nie tylko żołnierze, lecz także dziennikarze. Jak sam zapisał w konspekcie swego nowego reportażu: „Jadę tam po to, aby pokazać prawdziwy obraz sytuacji w Iraku. Chcę pokazać prawdziwy obraz irackiego ruchu oporu. Przekonać się, kim naprawdę są ludzie dokonujący zamachów na wojska koalicji”. 

Milewicz wraz z kolegami 7 maja 2004 roku wyruszył samochodem spod hotelu Palestyna w Bagdadzie przez Babilon do Nadżafu. Była to niestety zła i słabo chroniona droga. Samochód specjalnie został oznakowany tabliczką PRESS, która zazwyczaj dawała ochronę podróżującym. W Iraku okazało się, że będzie wręcz odwrotnie - zaczęło się polowanie na dziennikarzy. Pojazd został nieoczekiwanie ostrzelany z broni maszynowej. Dziennikarz i jego montażysta Mounir Bouamrane zginęli na miejscu, natomiast operator kamery Jerzy Ernst został ciężko ranny. 

Niestety Waldka Milewicza szczęście nagle opuściło. Do dziś nie wiadomo, jaki był dokładnie powód zamachu. Pojawiły się nawet informacje o tym, że pomylono go z innym Waldemarem Milewiczem, handlarzem bronią. Śledztwo zostało umorzone, przez co zapewne nigdy nie dowiemy się prawdy.

Momentalnie od informacji z Iraku wszystkie liczące się stacje i gazety zaczęły tworzyć newsy, wspominać reportera. Wkrótce na światło wypłynęło zdjęcie ukazujące ciało Milewicza. Wszyscy zgodnie uznali, że jego publikacja byłaby nie na miejscu. Oczywiście wszyscy z wyjątkiem Super Expressu. Na okładce sobotniego wydania gazety wydrukowana została fotografia dziennikarza w ostrzelanym samochodzie. Od razu wywołała burzę, gdyż przekroczono pewne granice dobrego smaku. 

Grupa wielu czołowych dziennikarzy wystosowała w związku z tym list:

My dziennikarze podpisani pod tym listem jesteśmy oburzeni publikacją Super Expressu, który zamieścił, na pierwszej stronie, szokujące zdjęcie ciała naszego kolegi Waldemara Milewicza, zabitego przez zamachowców w Iraku. Uważamy, że wykorzystywanie przez wszelkie media ludzkiej tragedii w celach marketingowych, promocyjnych czy politycznych jest obrzydliwe i poniżające, niegodne naszego zawodu. Nikt z nas nie chce, by nasze, czy naszych kolegów pośmiertne zdjęcia, służyły komuś do podnoszenia nakładu pism i brutalnego zarabiania pieniędzy. 

Co jest niezwykle istotne, nawet dziennik Fakt znany z wielu kontrowersyjnych akcji, nie zdecydował się na podobny krok - wiele to świadczyło i nadal świadczy o niskim poziomie SE, który z dziennikiem ma mało wspólnego; już mu bliżej do brukowca, ze szczególnym uwzględnieniem słowa BRUK. Oczywiście w dobie wolności mediów dziennik nie spotkał się z większą karą. 

Dochodzimy zatem do sedna dzisiejszego wpisu - gdzie są granice publikacji? Nie da się ukryć, że często ze względów etycznych wiele informacji czy obrazów jest poddawanych cenzurze, specjalne pomijanych przez TV czy prasę. W przypadku zamachów, katastrof naturalnych nic chyba nie robi tak dużego wrażenia, jak zdjęcia ofiar. Jednak zwykle są one odpowiednio dobrane, aby uszanować zmarłych. Często właśnie odwaga redaktorów naczelnych w zakresie publikacji zdjęć sprawiała, że mogliśmy bliżej poznać wiele wydarzeń. Co innego w sytuacji, kiedy mamy do czynienia z konkretną osobą wraz z zaprezentowaniem jej twarzy. Tak mieliśmy przy śmierci Milewicza czy też w czasie, gdy zdjęcia umierającej księżnej Diany znalazły się na okładkach tabloidów. 

Moim zdaniem w przypadku kanałów komercyjnych jak okładki gazet i czasopism nie powinno być miejsca na takie wykorzystywanie zdjęć. Od tego jest dziś sieć, gdzie bez trudu znajdziemy takie obrazy. Jednak różnica leży w tym, iż możemy je odnaleźć, nie są nam narzucane z góry. 

A jakie jest Wasze zdanie na temat granic publikacji?




Źródła:
http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kraj/1579223,1,w-10-rocznice-smierci-waldemara-milewicza.read
http://www.newsweek.pl/polska/to-taka-smiertelna-robota,19847,1,1.html
http://www.fakt.pl/wydarzenia/polska/milewicz-zginal-bo-pomylono-go-z/elme0fz
http://www.wirtualnemedia.pl/artykul/skandaliczna-okladka-super-expressu





wtorek, 10 października 2017

(Nie) chce się żyć!

Jeśli miałbym komuś polecić listę polskich filmów wartych zobaczenia, to z pewnością znalazłoby się na niej ,,Chce się żyć" w reżyserii Macieja Pieprzycy. Według mnie jest to jeden z najlepszych i najpiękniejszych filmów ostatnich lat. W rewelacyjny sposób przedstawia historię chłopaka, który dla wszystkich był rośliną, choć w swoim kruchym i wątłym ciele miał coś, co z czasem zadziwiło wszystkich. Niestety w związku z tym filmem doszło do pewnego nieprzyjemnego wydarzenia, które stanowić będzie temat dzisiejszego wpisu.


Fot.: Piotr Grzybowski


Maciej Pieprzyca poświęcił ponad 4 lata na tworzenie swego filmu. Reżyser zainspirował się filmem dokumentalnym ,,Jak motyl" Ewy Pięty. Opowiadał on historię Przemka Chrzanowskiego, który większość swego życia spędził w domu opieki. Przez lekarzy uznawany był za ciężko upośledzonego fizycznie i psychicznie, a także niezdolnego do normalnego myślenia. Przez lata wszelkie jego próby kontaktu ze światem traktowane były jako ataki padaczki. Dopiero jedna z opiekunek zauważyła coś, co wydawało się niemożliwe. W krótkim czasie Przemek nauczył się języka Bliss złożonego z tysięcy symboli. Chłopak za pomocą mrugnięć lub dźwięków zaczął wskazywać znaki dotyczące konkretnych słów. Od tego momentu zaczął porozumiewać się ze światem. Był to prawdziwy fenomen. O chłopcu artykuł napisał Super Express, potem ukazał się film dokumentalny. Niestety kilka minut sławy minęło i chłopak wciąż pozostawał zamknięty w swym małym świecie. 

Wszystko po części się zmieniło lub miało się zmienić wraz z premierą ,,Chce się żyć". Maciej Pieprzyca zainspirowany losem chłopca, postanowił bliżej przyjrzeć się temu zagadnieniu. Odwiedzał liczne ośrodki, rozmawiał z rodzicami upośledzonych dzieci. Dzięki temu poznał Sebastiana, Szymona i kilku innych chłopców, których losy postanowił poniekąd ukazać w swym filmie. Ponieważ Przemek był niezwykle zaciekawiony pracami nad filmem, reżyser postanowił wprowadzić z nim ujęcia podczas napisów końcowych, gdzie chłopak spotyka się z Dawidem Ogrodnikiem, odtwórcą głównej roli. Ten fakt mógł sprawić, że wszyscy pomyśleli, iż film jest właśnie o Przemku. Mimo kilku podobieństw, w rzeczywistości więcej dzieli filmowego Mateusza od chłopaka. Mateusz jest sprawniejszy fizycznie, do ośrodka trafił dopiero w wieku kilkunastu lat (Przemek jest w nim od 8. roku życia), a także jest bardziej optymistycznie nastawiony do życia.  

W pewnym momencie ukazał się artykuł w Super Expresie, w którym mama Przemka żaliła się, że reżyser wykorzystał jej syna, zarobił na nim wielkie pieniądze i nie przekazał obiecanego komputera i nowoczesnego wózka. Na domiar złego chłopak nie dostał zaproszenia na premierę filmu. W pewnym momencie w sieci na reżysera wylane zostało wiadro pomyj, a sam Maciej Pieprzyca ponoć popadł w depresję. W udzielonych wywiadach niejednokrotnie wspominał, że żadnych obietnic nie składał, Przemek wraz z mamą dostali od niego imienne zaproszenia na premierę, a sam chłopak miał otrzymać kilka tysięcy złotych na zakup niezbędnego sprzętu. Ponadto dopiero z gazety twórca filmu dowiedział się, że są jakieś kłopoty, nieporozumienia. 

Trudno jest tutaj dokładnie wskazać, jak wyglądała z tym sprawa, choć wcale nie byłbym zdziwiony, gdyby SE specjalnie przekręcił słowa, stworzył nieprawdziwe informacje - w końcu nastawiony jest na sensację. Do dziś pamiętam oburzającą okładkę ze zdjęciem martwego Waldka Milewicza. 

W opublikowanym artykule w SE ponoć Przemek żalił się, że został wykorzystany, poczuł się jak szmaciana lalka. Mimo optymistycznego tytułu, jemu nie chce się żyć. Czuję się opuszczony, samotny. Nie da się ukryć, że jest to ciemna strona nie samego filmu, ale polskich realiów. Bez odpowiedniego i stałego źródło dofinansowania, chłopak nie ma szans na rozwój. Jak i inne osoby przeżył swe 5 minut sławy, lecz został zapomniany. Niestety poszukiwania na Google informacji o Przemku kończą się na 2013 roku, przez co jego historia wydaje się być odstawiona na boczny tor. 

,,Chce się żyć" to film, który z pewnością mógł zmienić i zmieni nastawienie wielu osób do niepełnosprawności. Chyba po raz pierwszy w naszej kinematografii ktoś tak blisko i dokładnie zetknął nas z postacią, która zupełnie odbiega od typowego głównego bohatera. Produkcja pełna smutku, ciepła, radości niesie ze sobą sporą dawkę emocji, jak i uczy nas, że nasze codzienne problemy, sprawy nie są tak istotne. Gdyby taki film powstał w Hollywood, to z pewnością zgarnąłby cały worek najważniejszych nagród filmowych.

Jeśli ktoś jeszcze nie oglądał, to polecam na wieczór z rodziną, drugą osobą.


Źródła:
http://www.newsweek.pl/polska/chce-sie-zyc-o-porazeniu-mozgowym-film-macieja-pieprzycy,artykuly,273793,1.html
http://www.se.pl/wiadomosci/polska/filmowcy-mnie-wykorzystali-wykorzystano-niepelnosprawnego-przemka_362060.html
http://natemat.pl/79729,maciej-pieprzyca-niczego-nie-obiecywalem-tworca-filmu-chce-sie-zyc-odpowiada-na-zarzuty-bohatera-filmu



wtorek, 26 września 2017

Powieśmy słonia, czyli ludzkie okrucieństwo w czystej postaci

Niestety ludzkie okrucieństwo wobec zwierząt jest czymś, co towarzyszy nam od dziejów i niestety będzie nadal obecne w naszym świecie. Przez wieki dopuszczaliśmy się różnych barbarzyńskich metod, które doprowadziły do wyginięcia lub bliskiego unicestwienia wielu gatunków zwierząt. Zazwyczaj o wielu takich rzeczach się nie mówi. Dziś zaprezentuję wydarzenia, do których doszło 100 lat temu w Stanach Zjednoczonych.

fot. nn


Zanim na świecie pojawiła się telewizja, internet, jednym z podstawowych źródeł rozrywki, miejscem, w którym można było zobaczyć popisy kaskaderskie, egzotyczne zwierzęta, był cyrk. Przełom XIX i XX wieku to wspaniała era grup cyrkowych, które przyciągały na swe występy setki, tysiące ludzi z wsi i miasteczek. Jedną z takich ekip było Sparks World Famous Shows. Ta amerykańska grupa była jedną z najpopularniejszych na początku XX wieku, a dzięki rozwojowi kolei mogła dotrzeć do wielu mniej dostępnych miejscowości w Stanach Zjednoczonych.

Już w tamtym czasie Charlie Sparks był jedną z najbardziej znanych i szanowanych postaci w świecie cyrkowym. Z biegiem lat udało mu się stworzyć grupę cyrkową, której cały dobytek mieścił się w 15 wagonach kolejowych. Niewątpliwie największą ozdobą cyrku była Mary. Ta 5-tonowa słonica indyjska reklamowana była jako „Największe zwierze na Ziemi”. Znana byłą z tego, że była większa niż Jumbo – największy słoń konkurencyjnego cyrku. Widzowie tłumnie przybywali na pokazy, gdzie wykonywała przeróżne sztuczki: stawała na głowie, grała na instrumentach muzycznych czy w baseball.

Wszystko to miało się zmienić pewnego wrześniowego dnia 1916 roku. Sparks zatrudnił do opieki nad słoniami nowego pracownika. Walter Eldridge nie miał wcześniej styczności z tak dużymi zwierzętami. Od samego dyrektora i kilku innych pracowników otrzymał wytyczne, iż ma się niezwykle ostrożnie obchodzić ze zwierzętami. Któregoś dnia idąc z nimi do wodopoju, popełnił śmiertelny błąd. Mary zauważyła nagle kawałek arbuza, po którego zdecydowała się sięgnąć. Mężczyzna nieroztropnie szarpnął słonicę za ucho hakiem na wysięgniku. Ta rozsierdzona chwyciła go trąbą, rzuciła o ziemię, a następnie roztrzaskała czaszkę jedną ze swych nóg.

Przerażony i jednocześnie rozgniewany tłum ruszył na zwierzę w celu linczu. Lokalny kowal próbował nawet zastrzelić słonia z dubeltówki, jednak gruba skóra odporna była na działanie śrutu. Sparksowi udało się uspokoić zwierzę, aczkolwiek wieść o morderczym słoniu szybko rozprzestrzeniła się po okolicy. Zazwyczaj w takich sytuacjach słoń zostaje sprzedany do innego miejsca, jednak zła sława z pewnością uniemożliwiłaby tę czynność. Na domiar złego lokalna prasa podchwyciła temat, nazywając słonia „Morderczą Mary”, jednocześnie przypisując jej inne zbrodnie. Wszystko to wpłynęło na fakt, iż wiele miejscowości jednoznacznie zakazało wstępu grupie z takim słoniem.

Właściciel cyrku, który doskonale zdawał sobie sprawę z konsekwencji finansowych, podjął się jedynej dla niego słusznej wersji – należy zabić Mary! Było to dla niego jednak trudne zadanie. Po pierwsze, słonica była w jego cyrku przez blisko 20 lat, przez co dosyć mocno zżył się ze zwierzęciem. Po drugie, ciężko było znaleźć sposób jej uśmiercenia. Broń okazała się nieskuteczna, zwierzę wyczułoby truciznę w jedzeniu. W końcu zdecydowano się na bardzo bestialski sposób, a mianowicie powieszenie słonia.

W okolicy znaleziono wielki dźwig kolejowy, który miał posłużyć za narzędzie egzekucji. 13 września Mary została przewieziona koleją do pobliskiego miasta Erwin. Tam na publiczną egzekucje czekało ponad 2500 osób. Słonica podejrzewała coś złego, zawodząc całą drogę do miejsca stracenia. Inne słonie cyrkowe zostały zabrane w odosobnione miejsce. Nogi zwierzęcia zostały przykute łańcuchami do torów. Następnie założono jej na szyję wielką pętlę. Gdy dźwig uniósł Mary, okazało się, że zapomniano o łańcuchach! Świadkowie wspominali o dźwięku rozrywanych ścięgien, a następnie łamanych kości, gdy lina pękła. Oszołomiony słoń czekał w bólu na drugą próbę, która już „na szczęście” okazała się pomyślna. Po kilku minutach Mary uduszona została za pomocą drugiej liny z dźwigu. Następnie jej ciało zostało zakopane nieopodal toru.

Nie da się ukryć, że był to przykład jednej z najbardziej bezsensownych zbrodni i egzekucji w dziejach. Dobitnie pokazuje, do czego zdolni są ludzie, zwłaszcza w przypadku zwierząt.

Jedynym pozytywem w całej historii jest fakt, iż mieszkańcy Erwin z czasem zdali sobie z tego niepochlebnego czynu. Dziś znajduje się w mieście specjalny rezerwat dla słoni i innych zwierząt cyrkowych, które mogą tam w spokoju dożyć reszty swych dni.

Źródła: https://cozahistoria.pl/egzekucja-slonicy-mary-kuriozalny-wyrok

http://altereddimensions.net/2016/the-town-that-hanged-an-elephant-the-macabre-story-behind-murderous-marys-dreadful-execution

http://themoonlitroad.com/murderous-mary/









sobota, 9 września 2017

Kuźnia Raciborska - leśne piekło

25 lat temu, 26 sierpnia 1992 roku w lasach w okolicy Kuźni Raciborskiej doszło do wybuchu największego pożaru w powojennej historii Polski. Miejsce na co dzień zielone, pełne życia, zamieniło się w piekło. Błyskawiczna akcja pożarnicza niestety nie przyniosła skutku. Straty, jakie wtedy zanotowano, są do dziś widoczne w tym regionie. 


fot. Gazeta Wyborcza


26 sierpnia 1992 roku około godziny 13:42 pociąg towarowy jadący do Częstochowy, przyhamował dwa kilometry za Kuźnią Raciborską. Wydobywające się spod kół iskry zapaliły pas przeciwpożarowy wzdłuż torów. Ogień szybko został dostrzeżony z okolicznych wież. Na miejscu zjawiły się pierwsze jednostki straży. Niestety już w tym momencie miał on trzy źródła i zajmował pasy o długości większej niż 3000 metrów. Pożar zaczął się niezwykle szybko rozprzestrzeniać. Mieliśmy wtedy do czynienia z niezwykle upalnym i suchym latem, a ostatnie opady deszczu zanotowano w maju. Wszystko nagle działało na niekorzyść strażaków. Kilkunastocentymetrowa warstwa ściółki była niczym podpałka, specjalne zbiorniki wodne wyschły, na domiar złego wiał silny wiatr. Okoliczne lasy zdominowane były przez sosny i świerki. Gdy ogień sięgał korony drzew, prześlizgał się z łatwością z jednego szczytu na drugi. W taki oto sposób powstał jeden z największych pożarów w Europie Środkowej. 

Już dzień później łuna ognia widoczna była z Kędzierzyna-Koźla, a wielu mieszkańców okolicznych miejscowości, w tym nawet Katowic musiało obcować z zapachem dymu. W ciągu 24 godzin na miejscu zjawiło się ponad 3 tysiące strażaków, a w akcji gaśniczej brały udział samoloty i helikoptery. Były one jednak przestarzałe i bezużyteczne, gdyż brak komunikacji radiowej i koordynacji doprowadzał do zrzucania wody na oślep przez pilotów. To samo tyczyło się sprzętu gaśniczego. Lokalne wozy strażackie często miały po kilkanaście, kilkadziesiąt lat. Strażacy korzystali ze sprzętu, odzieży pamiętającej czasy PRL-u. Węże pękały pod wpływem gorąca, ludzie narzekali na przepalone buty, brak zaopatrzenia. Większość strażaków do akcji wyruszyło z marszu, bez wody, prowiantu. Na pomoc przybyło wojsko, które buldożerami i czołgami budowało wały ziemne. To wciąż jednak było za mało. W niektórych miejscach atmosfera grozy napędzana była przez detonacje niewybuchów z czasów II wojny światowej. 

30 sierpnia pożar objął ponad 8 tysięcy hektarów, a jego obwód wynosił 120-130 km. Zagrożone stały się zbiorniki paliwa na przedmieściach Kędzierzyna. Na całe szczęście tego dnia wiatr zmienił kierunek i zaczął wiać w stronę już spalonych terenów. Był to kulminacyjny moment, w którym to strażacy sami przyznawali, że już nie bronią się przed, lecz walczą z ogniem. Tydzień po wybuchu pożaru wreszcie zaczął padać deszcz, który znacząco ułatwił akcję przeciwpożarową. Do tego czasu spaleniu uległy 9062 hektary lasu. Dzięki ofiarnej akcji strażaków, żołnierzy i ochotników uratowano dalsze 40 tysięcy przed zniszczeniem. Akcja gaśnicza została uznana za zakończoną dopiero po 26 dniach! 

Leśnicy wkrótce przystąpili do prac odnowieniowych. Do roku 1997 posadzili ponad 60 milionów drzew i krzewów. Większość z nich jednak się nie przyjęła. Do dziś nie udało się przywrócić równowagi i stanu leśnego sprzed pożaru. Na wielu zdjęciach po 20-25 latach, które można znaleźć w sieci, ewidentnie widać miejsca objęte kiedyś niszczycielskim żywiołem. Straty poniosła również fauna. Wielu strażaków wspominało o martwych sarnach i jeleniach, którym nie udało się uciec przed ogniem. Sporo z nich należało dobijać, aby skrócić ich cierpienia. 

Podczas akcji gaśniczej zginęło niestety dwóch strażaków. Miało to miejsce już pierwszego dnia. Około godziny 16:00, kilka wozów strażackich znajdowało się w głębi lasu. Strażacy gasili ogień po jednej stronie drogi, gdy nieoczekiwanie ogień szybko pojawił się po ich przeciwnej stronie. Wkrótce objął on cztery pierwsze wozy; piątemu na całe szczęście mimo płonących opon udało się wycofać. Panowało tam istne piekło, przeszło 900 stopni Celsjusza. Temperatura była tak wysoka, iż w pewnym momencie z trudem można było oddychać. Strażacy nie mieli innego wyjścia, jak biec przed siebie, często w ogień. Na szkoleniu uczono, że trzeba przezwyciężyć strach i skoczyć w ogień, gdyż tuż za nim panować będzie niższa temperatura. Mimo mniejszych lub większych oparzeń liczyło się przeżycie. 

Szczęście opuściło dwóch strażaków. Andrzej Kaczyna zdecydował się schronić w jednym z wozów. W pewnym momencie słyszano w radiostacji, jak krzyczał: „Tu jest cholerny ogień! Cholerny ogień!”. Po przejściu fali ognia znaleziono go skulonego w kabinie. Widok spalonej skóry na plecach do samych kości musiał być z pewnością przerażający dla jego kolegów. Andrzej Malinowski ruszył z kolei w stronę ognia. Ze strażaka prawie nic nie zostało. Jego kask uległ stopieniu, ocalała jedynie metalowa sprzączka od paska. 

Pożar w Kuźni Raciborskiej był ogromną katastrofą, gdzie straty i koszty akcji wyliczono na ponad 700 milionów złotych. Skala ogromnych zniszczeń okazała się przestrogą dla innych. Od tego czasu zmieniono wiele procedur zarówno w leśnictwie jak i straży pożarnej. Dziś dysponujemy nowoczesnym systemem ratownictwa i sprzętem. Eksperci jednak nie wykluczają, że podobny pożar również i dziś mógłby okazać się poważną katastrofą. 

fot. Dziennik Zachodni 


Źródła:
http://www.dziennikzachodni.pl/wiadomosci/a/25-lat-po-wielkim-pozarze-lasow-w-kuzni-raciborskiej-zobaczcie-niezwykly-film-dokumentalny,12395919/
http://katowice.wyborcza.pl/multimedia/kuznia/kuznia-raciborska/_0




piątek, 25 sierpnia 2017

Ron Haviv - Bijeljina

Kiedy na początku lat 90. ubiegłego wieku oczy całego świata zwrócone były na upadający Związek Radziecki, na Bałkanach narodził się konflikt, który wkrótce okazał się najbardziej krwawym w Europie od zakończenia II wojny światowej. Kilkuletnia wojna przyczyniła się do śmierci ponad 100 tysięcy osób, a znacznie więcej odniosło rany, zostało bez dachu nad głową. Porachunki między grupami etnicznymi doprowadziły do wielu zbrodni wojennych. Część z nich zostało określonych mianem ludobójstwa. Jedna z takich sytuacji miała miejsce w miejscowości Bijeljina.


fot. Ron Haviv


Rozpad Jugosławii stawał się faktem. Po kolei dawne republiki wchodzące w skład wielkiego socjalistycznego państwa, ogłaszały swą niepodległość. Problemem był fakt, iż często grupy etniczne przemieszane były między sobą, a przekrój ludności wyglądał niczym wielowarstwowe ciasto. W wyniku tego zarówno Serbowie, Bośniacy, Chorwaci czy Albańczycy pragnęli należeć do własnego państwa. Kolejnym punktem zapalnym były różnice kulturowe, religijne. Nagle dawni sąsiedzi stawali się wrogami, a brak regularnych armii, kontroli nad wojskiem doprowadzał do wielu tragicznych wydarzeń.

We wrześniu 1991 roku bośniaccy Serbowie ogłosili powstanie Serbskiego Autonomicznego Obwodu z Bijeljiną jako swoją stolicą. Oczywiście taki ruch nie spodobał się lokalnym Bośniakom, którzy stanowili ponad 50% mieszkańców miasta. Przeprowadzone zostało referendum częściowo zbojkotowane przez Serbów, a także blokowane przez lokalne władze. Wynik oczywiście nie spodobał się ludności serbskiej, która przystąpiła do działania. Bijeljina była w owym czasie niezwykle istotnym punktem na mapie, skąd można było kontrolować sporą cześć regionu, szlaki komunikacyjne.

1-2 kwietnia miasto zostało otoczone przez jednostki JNA (Jugosławiańskiej Armii Ludowej). Ponieważ było bronione zaledwie przez kilkudziesięciu policjantów, rezultat starcia mógł być tylko jeden. Niestety Serbowie nie poprzestali na samym zwycięstwie. Przez najbliższych kilkanaście godzin miały miejsce liczne morderstwa Bośniaków, gwałty, grabieże. Zabijani byli także Serbowie, których podejrzewano o brak lojalności wobec władzy. Dokładna liczba ofiar nie jest znana. Początkowo sądzono, że mogło ich być ponad tysiąc, jednak późniejsze badania wskazały, że w tym czasie zginąć mogło między 48 a 78 osób. Nie są to jednak dokładne dane, dlatego faktyczna liczba zamordowanych cywili mogła być znacznie wyższa. 

Przeprowadzone oględziny zwłok wykazały, że wiele z ofiar zostało postrzelonych z bliskiej odległości w głowę, usta, klatkę piersiową. Sporą grupę stanowili przedstawiciele elit, duchowieństwa - niestety nasuwają się tu na myśl działania Niemiec i Związku Radzieckiego z czasów II wojny światowej. Przez kilka następnych miesięcy w całym regionie zabitych zostało wielu mieszkańców. W mieście zburzono wszystkie 9 meczetów. Nastąpił także exodus Bośniaków, czego dowodem był fakt, iż po zakończeniu wojny z blisko 30 tysięcy przedstawicieli tej narodowości, w Bijeljinie żyło ich mniej niż 3 tysiące. 

W czasie ataku na miasto serbskim jednostkom towarzyszył fotoreporter Ron Haviv. Amerykaninowi udało się uzyskać zgodę na dostęp do Tygrysów Arkana, czyli niezwykle znanej wtedy formacji paramilitarnej pod dowództwem Željko Ražnatovicia. W czasie wojny urosła ona do ponad 10 tysięcy członków i była odpowiedzialna za liczne pogwałcenia międzynarodowych konwencji. Haviv miał jednak zakaz fotografowania scen śmierci. Oczywiście fotograf go nie posłuchał, czego dowodem było tytułowe zdjęcie. Przedstawia ono jednego z członków Tygrysów, który kopie w głowę martwą Bośniaczkę. Widać na nim okrucieństwo ze strony Serbów, którzy dopuścili się w mieście, zdaniem niektórych aktów ludobójstwa, pogwałcenia wszelkich konwencji. To najlepszy symbol tego, co zdarzyło się na terenie Bośni i Hercegowiny. 

Zdjęcie Haviva tydzień później ukazało się na łamach Time. Przyczyniło się ono do międzynarodowej debaty, która jednak, jak to zwykle bywa, do niczego nie doprowadziła. Wojna dopiero się rozpoczynała i miała pochłonąć znacznie więcej istnień. Haviv w regionie stał się persona non grata, a Ražnatović wpisał go na listę śmierci. Do dziś sprawcy masakry z małymi wyjątkami, nie zostali osądzeni. 

Warto na koniec dodać, iż niestety obie strony dopuszczały się podobnych działań. Z racji ilości ofiar oraz szerszego dostępu do informacji, to właśnie zbrodnie Serbów są najbardziej znane. 

Źródła: 
http://100photos.time.com/photos/ron-haviv-bosnia
https://en.wikipedia.org/wiki/Bijeljina_massacre



niedziela, 16 lipca 2017

Grobowiec świetlików

Przez ostatnie kilka lat, w związku z trwającym konfliktem w Syrii, mogliśmy być i nadal jesteśmy świadkami ogromnych cierpień ludności cywilnej. Obrazy martwych lub rannych dzieci tylko uświadamiają nas, że podczas konfliktów zbrojnych to właśnie cywile są niezwykle narażeni na straty. Tak niestety było, jest i będzie. Dowodem tego jest dosyć często publikowane zdjęcie japońskiego chłopca z końca II wojny światowej. 


fot. Joe O’Donnell


Wraz ze zdobyciem Iwo Jimy i Okinawy, Amerykanie stanęli przed arcytrudnym zadaniem - inwazją na Japonię. Z perspektywy zachowanych dokumentów z obu stron wynika, że walki skończyłyby się ogromną rzezią. Japończycy wierzący święcie w cesarza i swój kraj, byli skłonni oddać swe życie w imię ojczyzny. Plany zakładały nawet wykorzystywanie żółwi do walki z amerykańskimi czołgami. Nie chodzi tu jednak o popularne gady, lecz dzieci obwiązane granatami i dynamitem, które miały wpełzać pod alianckie maszyny, a następnie detonować w samobójczej misji. Dowodzi to ogromnej determinacji i szaleństwa Japończyków. Dlatego też zdecydowano się na wykorzystanie bomb atomowych. Ich użycie było według mnie złem koniecznym. Złamało ducha i opór Japończyków, uratowało potencjalnie znacznie więcej istnień, lecz przyczyniło się do ogromnych zniszczeń, traumy czy też zmian na świecie. 

Podczas obu ataków zginęły dziesiątki tysięcy ludzi. Niestety w większości byli to cywile. Dwa miasta zostały praktycznie doszczętnie zniszczone. Wiele ocalałych osób cierpiało na poparzenia, choroby popromienne. Sami Amerykanie byli zaskoczeni wielką mocą swych bomb. Był to dopiero początek dramatu, gdyż spora część narodu cierpiała na niedożywienie spowodowane działaniami wojennymi. Warto choćby przytoczyć, że tylko sam dywanowy nalot na Tokio w nocy z 9 na 10 marca 1945 roku zakończył się śmiercią około 120 tysięcy osób! Wraz z zakończeniem wojny Amerykanie musieli nieść sporą pomoc swym niedawnym wrogom. Wtedy też do Kraju Kwitnącej Wiśni przybył Joe O’Donnell. 

Był on fotografem pracującym dla Białego Domu, którego zadaniem było dokumentowanie zniszczeń wojennych, wpływu bomb atomowych na mieszkańców obu miast. Pewnego dnia w Nagasaki był świadkiem sceny, która została utrwalona na opisywanym zdjęciu. W różnych miejscach miasta tworzone były prowizoryczne krematoria do palenia zwłok ofiar wojennych. Przy jednym z nich zauważył około 10-letniego chłopca niosącego na plecach młodszego brata lub siostrę. Ponieważ był to popularny widok w Japonii, uznał, że młodsze dziecko z odchyloną głową po prostu śpi. Po bosych nogach oraz całej sytuacji można wnioskować, że stracili całą rodzinę i nie mieli za wiele przy sobie. Starszy chłopiec stał niczym żołnierz na baczność przez około 10 minut, dopóki nie podeszło do niego dwóch pracowników krematorium. Wtedy nagle fotograf uświadomił sobie, że drugie dziecko jest martwe. 

Delikatnie zabrali malca z pleców chłopca, po czym ułożyli je na stosie kremacyjnym. Jak sam O’Donnell po latach stwierdził, przez cały proces palenia zwłok chłopiec pozostał w tej samej pozie. Jego dramat można było zaobserwować tylko przez zaciśniętą dolną wargę, z której sączyła się krew. Świadczy to o tym, że w kulturze nastawionej wtedy na brak emocji, niezwykle trudno było mu powstrzymać gniew, bezsilność, rozpacz. Według fotografa, chwilę po kremacji mały Japończyk odwrócił się i poszedł w nieznanym kierunku. Do dziś nie poznano jego tożsamości. 

Specjalnie nazwałem ten artykuł Grobowcem świetlików, albowiem tak też nazywa się słynna animacja z 1988 roku w reżyserii Isao Takahaty. Opowiadająca losy 14-letniego Seity i jego młodszej siostry, którzy po śmierci matki muszą odnaleźć się w nowej rzeczywistości, jest powszechnie uznawana za jeden z najlepszych manifestów antywojennych. 

Źródła:
http://rarehistoricalphotos.com/japanese-boy-standing-attention-brought-dead-younger-brother-cremation-pyre-1945/
https://pl.aleteia.org/2016/09/07/lekcja-japonskiego-chlopca-wedrujacego-z-martwym-braciszkiem-na-plecach/



niedziela, 18 czerwca 2017

Greg Marinovich - Ludzka Pochodnia

Na początku lat 90. wraz z upadkiem Związku Radzieckiego, w Europie doszło do wielu przemian politycznych i społecznych. Oczy całego świata zwrócone były na kraje dawnego Bloku Wschodniego. Tymczasem ważne zmiany następowały także w RPA. Powolnym krokiem zbliżał się koniec apartheidu oraz utraty władzy przez białych. Niestety zanim do tego doszło miały miejsca tragiczne wydarzenia zwane Wojną Hotelową. Ich największym symbolem były płonące naszyjniki.


fot. Greg Marinovich


W latach 1990-1994 w RPA rozgrywała się nieformalna wojna, która pochłonęła ponad 14 tysięcy ofiar. Dochodziło wtedy do starć między mniejszością Zulusów a innymi grupami etnicznymi. Zulusi sprowadzeni wiele lat wcześniej do pracy, zamieszkiwali specjalne hotele robotnicze. Nieopodal nich ulokowane były czarne getta wielu mniejszości. Wszystko to stanowiło mieszankę wybuchową. Początkowo dochodziło do mniejszych konfliktów etnicznych. Jednak z początkiem lat 90. sytuację tę wykorzystała biała ludność. Partia Wolności Inkatha była formacją polityczną założoną przez mniejszość Zulusów. Była ona przeciwna apartheidowi, jednak negowała polityczne ambicje Afrykańskiego Kongresu Narodowego. Właśnie ten jeden szczegół zaważył na konflikcie.

Rządzący nieoficjalnie wspierali i finansowali Inkathę, przez co jedna grupa była napuszczana na drugą. W wielu miastach powstały prawdziwe linie frontu. Przypominało to poniekąd sytuację na Bałkanach, gdzie miasta dzielone były na strefy muzułmańskie i prawosławne/katolickie. W związku z tym każdy znał swoje miejsce, a zapuszczanie się na inne terytoria było niczym wyrok śmierci. Powstały linie demarkacyjne, a często także jedne grupy dokonywały zbrojnych wypadów na inne dzielnice. Ponieważ mamy do czynienia z biedotą, do walki wykorzystywane było, co popadnie. Najczęściej były to noże, maczety, kije. Powstały wtedy też "płonące naszyjniki".

Kilka lat wcześniej Winnie Madikizela-Mandela, ówczesna żona Nelsona Mandeli podczas jednego z przemówień powiedziała: Nie mamy karabinów. Mamy tylko kamienie, pudełka zapałek i benzynę. Razem, ręka w rękę, przy pomocy zapałek i naszyjników wyzwolimy ten kraj. Choć to nie ona była wynalazczynią naszyjników, to jednak do dziś jest z nimi kojarzona. O co dokładnie chodziło? Otóż wymyślono okrutny sposób śmierci. Polegał on na nakładaniu ofierze opony samochodowej, która krępowała ruchy. Następnie polewano ją benzyną i podpalano. Nie trzeba chyba tłumaczyć, jak ciężką oraz okrutną musiała być taka śmierć.

15 września 1990 roku Greg Marinovich znalazł się na ulicach Soveto. Był on jednym z czterech członków słynnego Bractwa Bang Bang. Zajmowali się oni dokumentacją konfliktu na przedmieściach największych miast. W pewnym momencie podczas rekonesansu zauważył grupę młodych osób szarpiących dorosłego mężczyznę. Sytuacja miała miejsce na terenach wiernych Mandeli, dlatego ów mężczyzna musiał być Zulusem. Zapewne został uznany za szpiega, choć prawdopodobne, iż tylko jechał do pracy. Młodzi ludzie zaczęli go kopać i okładać pięściami. Gdy Greg wyjął aparat, tłum "kazał mu spierdalać". Fotograf odpowiedział, że przestanie robić zdjęcia, jak zostawią mężczyznę w spokoju. Nieoczekiwanie jeden z młodszych chłopców wyjął nóż i wbił go w pierś Zulusa. Marinovich instynktownie cofnął się o parę centymetrów, po czym poczuł, jak inny nóż przecina jego torbę fotograficzną. Gdyby nie ten ruch, zapewne otrzymałby cios prosto w brzuch. 

Pojawienie się policji spowodowało ucieczkę tłumu. Jednak policjanci nie wyszli nawet z pojazdu. Oddali tylko kilka strzałów w powietrze, po czym odjechali. Mimo ciężkich obrażeń, ranny Zulus próbował uciec z miejsca linczu. Niestety po kilku krokach upadł, po czym powrócili oprawcy. Zaciągnęli go na drugą stronę nasypu kolejowego. Fotograf ruszył za tłumem. Gdy był już blisko szczytu nasypu, usłyszał dziwne "puf". Nie był to jednak charakterystyczny dźwięk broni palnej. Nagle jego oczom ukazał się makabryczny widok. Na rannego mężczyznę prawdopodobnie wcześniej założono oponę, wlano do niej benzynę i podpalono. W innych źródłach podaje się, że był to koktajl Mołotowa (co z racji widoku płonącego mężczyzny wydaje się bardziej prawdopodobne). Niemniej jednak, własnie zapłon był tym nieznanym dźwiękiem. Marinovich zszokowany obrazem konającego mężczyzny, przyłożył do oka aparat. Gdy zaczął fotografować, do płonącego człowieka podbiegł nastolatek z maczetą, którą zatopił w głowie Zulusa. Do dziś niestety reporter nie wie, czy był to akt łaski czy po prostu chęć szybszego mordu. Po pewnym czasie okazało się, że ofiarą był Lindsaye Tshabalala, lokalny pracownik. 

Obraz zatytułowany Ludzka Pochodnia szybko znalazł się na pierwszych stronach i okładkach wielu gazet. Sam fotograf otrzymał za niego Nagrodę Pulitzera. Do samego końca dokumentował różne oblicza konfliktu. Przez ten czas został cztery razy ranny, w tym raz ciężko. Choć mówiono, iż miał i przynosił pecha, to jednak był jednym z dwóch członków Klanu, którzy przeżyli - Ken Oosterbroek zginął podczas walk, Kevin Carter znany z fotografii z sepem popełnił samobójstwo, a João Silva stracił wiele lat później nogi w Afganistanie. 

Wojna Hotelowa to niestety ciemna strona walki o władzę w RPA. Ukazuje nam, że nawet tak znane i popularne osoby, jak Nelson Mandela, pośrednio lub w bezpośredni sposób miały wpływ na liczne morderstwa i rabunki. 


Źródła: http://blurppp.com/blog/legendarne-zdjecia-greg-marinovich-czlowiek-pochodnia-czyli-plonacy-naszyjnik/
http://mikolajmarszycki.natemat.pl/39157,fotoreporterow-dylematy-moralne
http://wiadomosci.onet.pl/kiosk/plonace-naszyjniki-winnie-mandeli/7mlrm
https://pl.wikipedia.org/wiki/Bractwo_Bang_Bang







piątek, 16 czerwca 2017

Czas próby - niezwykła historia straży przybrzeżnej

W historii dochodziło do wielu mniejszych lub większych katastrof morskich. Zniszczeniu, zatonięciu ulegały zarówno kutry rybackie, jak i wielkie kontenerowce, tankowce. Najczęściej takie wydarzenia wiązały się z się dużą liczbą ofiar. Na szczęście są też takie historie, które poniekąd kończą się szczęśliwie. Jedną z najbardziej niezwykłych i spektakularnych jest ta, która miała miejsce w 1952 roku.


fot. Richard C. Kelsey


Od lat wzdłuż granicy lądu i morza Stanów Zjednoczonych swą służbę pełni Straż Przybrzeżna. United States Coast Guard to najmniejszy z rodzajów amerykańskich sił zbrojnych. Jej zadaniem jest między innymi obrona narodowa, ochrona środowiska naturalnego oraz ochrona bezpieczeństwa morskiego. Do tego ostatniego zalicza się pomoc niesioną rozbitkom, uszkodzonym statkom. 18 lutego 1952 roku miała miejsce akcja, która w USA powszechnie uchodzi za jedną z najważniejszych w historii amerykańskiej straży przybrzeżnej 

Tego dnia u wybrzeży Nowej Anglii rozszalał się sztorm, jeden z najgorszych w ciągu ostatnich lat. Był to jeden z tych dni, kiedy nikt nie miał ochoty wychodzić na zewnątrz. Fale morskie osiągały kilkanaście metrów wysokości, a przy tym towarzyszył im mroźny wiatr i opady śniegu. Niestety zarówno marynarze, jak i członkowie straży pełnili wtedy służbę. W niedługim czasie doszło do rzeczy niebywałej. Najpierw w jednostkach nabrzeżnych otrzymano sygnał, iż wiele kilometrów od brzegu doszło do przełamania w pół tankowca "Fort Mercer". Ze wszystkich portów wyruszyły jednostki ratownicze. Kiedy większość ratowników była w drodze do przełamanego tankowca, otrzymano drugie, identyczne wezwanie. 

Tym razem identyczny tankowiec, "Pendleton", miał dokładnie ten sam problem. Okręt w wyniku uderzeń fal przełamał się w pół. Statek ten znajdował się bliżej brzegu, przez co lokalni mieszkańcy mogli słyszeć jego syreny, a czasem nawet dojrzeć go na tle oceanu. Oba statki należały do okrętów typu Liberty T2 z okresu II wojny światowej. Były to wersje budowane tanio i szybko, które po wojnie trafiły w ręce prywatnych armatorów. Na spokojne wody nadawały się idealnie, jednak w gorszych warunkach dawały o sobie znać ich błędy konstrukcyjne czy tańsze materiały. 

Problem w całej sytuacji polegał na tym, że mało kto przy zdrowych zmysłach wyruszyłby w taką pogodę. Zagrożeniem była nie tylko pogoda, lecz także mielizny, które znajdowały się kilka kilometrów od wejścia do portu. Kolejną przeszkodą było wyposażenie miejscowych strażników. Jedynym dostępnym okrętem w bazie była motorówka CG-36500. To mała jednostka z 4 członkami załogi, która mogła pomieścić, co najmniej kilku rozbitków. Tymczasem na ratunek czekało ponad 30 marynarzy!

Wypłynięcie małą, drewnianą motorówką było igraniem ze śmiercią. Jednak tego czynu podjął się Bernard Webber. Choć większość ratowników była przeciwna wypłynięciu, to jednak Webber wraz z trzema ochotnikami: Richardem Liveseyem, Ervinem Maske oraz Andrew Fitzgeraldem wkrótce wyruszył w morze. Tymczasem Pendleton mimo poważnych uszkodzeń nadal utrzymywał się na morzu. Wraz z częścią dziobową zginęło 8 marynarzy, w tym kapitan okrętu. Pozostali przetrwali na rufie statku. Mimo ogromnych uszkodzeń maszynownia wciąż funkcjonowała, dzięki czemu marynarze mogli powoli poruszać się jednostką. Za pomocą prowizorycznego steru udało im się odrobinę zmieniać pozycję. 

Tymczasem ratownikom na przekór wielu przeszkodom udało się przepłynąć mielizny. Okupili to jednak uszkodzeniem motorówki oraz zniszczonym kompasem. Choć tracili powoli nadzieję, to jednak w pewnym momencie udało im się w środku nocy dotrzeć do wraku Pendletona. Na pokładzie na ratunek czekało 33 marynarzy. Webber bez większego planu rozpoczął akcję ratunkową. Załoga tankowca powoli zaczęła schodzić po drabince na pokład motorówki. Gdyby nie nieszczęśliwy wypadek uratowano by wszystkie osoby. Zginął jednak marynarz, który odpadł od drabinki i uderzył o śrubę statku. 

Webber zdawał sobie sprawę z kryzysowej sytuacji, w jakiej wszyscy się znaleźli. Choć sztorm powoli ucichł, to jednak powrót uszkodzoną i przeciążoną łodzią był wielce niebezpieczny. Webberowi udało się skontaktować z lądem, gdzie poradzono mu udanie się do najbliższej jednostki wodnej i przekazanie rozbitków. Ratownik odmówił jednak, po czym skierował motorówkę w stronę Chatham. Na całe szczęście w mroku nocy udało im się dojrzeć boję sygnalizacyjną. 

Tytułowe zdjęcie prezentuje moment wpłynięcia CG-36500 do portu. Ratowników i marynarzy nie tylko przywitała reszta straży, lecz także lokalni mieszkańcy. Dla wielu z nich był to prawdziwy cud. Łącznie z obu tankowców uratowano tego dnia 70 marynarzy. Jednak to akcja z Pendletonem na zawsze przeszła do historii United States Coast Guard. Webber wraz z pozostałymi marynarzami odznaczeni zostali złotymi medalami za ratowanie życia. 

Niedawno stworzony został film Czas Próby, który dotyczy własnie tych wydarzeń. Dla mnie takie 6/10, jednak warto go zobaczyć w celu dopełnienia przeczytanej historii.


Źródła:
http://www.smartage.pl/zatoniecie-tankowcow-pendleton-i-fort-mercer/
https://en.wikipedia.org/wiki/Coast_Guard_Motor_Lifeboat_CG_36500
https://en.wikipedia.org/wiki/Bernard_C._Webber

sobota, 6 maja 2017

The Kiss of Life

W szeroko rozumianej sztuce, w tym także fotografii pocałunek najczęściej prezentowany był i jest jako forma uczuciowego zbliżenia dwóch osób. Zdarzały się od tego oczywiście wyjątki, jak choćby pocałunki śmierci. Również i w tym wypadku mamy do czynienia z obrazem, który na pierwszy rzut oka może nam się kojarzyć z czymś powszechnym, jak na dzisiejsze czasy, choć w ujęciu LGTB. Historia kryjąca się za nim jest jednak zupełnie odmienna.

fot. Rocco Morabito

Nie od dziś wiadomo, że z prądem nie ma żartów. Jakakolwiek bezpośrednia styczność z wysokim napięciem kończy się zwykle poranieniem lub śmiercią. Dlatego też elektryk zajmujący się pracą na wysokościach, to jeden z najniebezpieczniejszych zawodów. Przekonał się o tym Randall Champion. W 1967 roku podczas pracy na jednym ze słupów energetycznych został on porażony prądem o sile 4 tysięcy voltów. Ponieważ zgodnie z procedurami był w tym czasie przypięty pasami, jego ciało zawisło na wysokości wielu metrów.

Świadkiem tego zdarzenia był J.D. Thompson, inny pracownik energetyki. Chwilę po wypadku wspiął się na słup w celu ratowania życia kolegi. Ponieważ Champion zwisał głową w dół, niemożliwym było przeprowadzenie prawidłowej resuscytacji. W związku z tym mężczyzna zdecydował się na klasyczną metodę usta-usta. Wykonywał ją aż do wyczucia pulsu u kolegi. Po tym czasie sprowadził ciało na dół i kontynuował pomoc do czasu przyjazdu pogotowia.

Traf chciał, że w tym samym czasie na miejscu zjawił się Rocco Morabito, fotoreporter lokalnej gazety. Akurat wracał ze strajku kolejarzy. Kiedy ujrzał całe wydarzenie, momentalnie sięgnął po aparat. Gdy wykonywał serię kilku zdjęć, usłyszał nagle od jednego z mężczyzn: „on oddycha!". Okazało się, że mimo wysokiego napięcia stan pracownika energetyki jest stabilny. Nie tylko przeżył porażenie prądem, lecz dane mu było cieszyć się życiem przez kolejne 35 lat.


Fotografia zatytułowana „The Kiss of Life” szybko trafiła na okładki wielu dzienników na całym świecie, a sam Morabito, nieznany nikomu fotograf, otrzymał za nią nagrodę Pulitzera.  

Źródła:
http://rarehistoricalphotos.com/kiss-life-utility-worker-giving-mouth-mouth-co-worker-contacted-high-voltage-wire-1967/
http://dziwowisko.pl/slynne-zdjecie-kiss-of-life/

środa, 19 kwietnia 2017

Budd Dwyer - śmierć na wizji

Wielokrotnie spotykaliśmy się z sytuacją, kiedy ktoś został niesłusznie skazany. Dla sporej ilości osób oznaczało to pobyt w więzieniu, utratę dotychczasowego życia, a nawet karę śmierci. Fałszywe zeznania, błędy proceduralne to niestety codzienność w sądownictwie wielu krajów. Do takiej sytuacji doszło 30 lat temu w Stanach Zjednoczonych, kiedy to Budd Dwyer został skazany za przyjęcie rzekomej łapówki. Wszystko skończyło się tragicznie. 



fot. Paul Vathis

R. Budd Dwyer był lokalnym politykiem, skarbnikiem stanowym w Pensylwanii. W 1980 roku w tym miejscu dokonano odkrycia, iż przez wiele lat z powodu błędu urzędnicy państwowi nadpłacali podatek federalny. Zdecydowano się wtedy na przetarg, dzięki któremu wybrana firma księgowa miała za kilka milionów dolarów dokonać obliczeń wynagrodzeń każdego pracownika. Wkrótce okazało się, że J.R. Torquato Jr. oraz W.T. Smith, starając się o kontrakt stanowy, oferowali urzędnikom łapówki. W maju 1984 roku kontrakt rzeczywiście został przyznany firmie prowadzonej przez Smitha.

W 1986 roku sprawa jednak wypłynęła na jaw, a jednym z podejrzanych był właśnie R. Budd Dwyer. Został oskarżony o przyjęcie 300 tysięcy dolarów łapówki za wyświadczenie przysługi. Początkowo prokurator okręgowy zaproponował Dwyerowi przyznanie się do przyjęcia łapówki. Dzięki temu poprzez współpracę z wymiarem sprawiedliwości miał stracić swój urząd i otrzymać maksymalnie pięć lat więzienia. Polityk odmówił jednak, przez co został uznany winnym. Groziło mu w związku z tym nawet do 55 lat i 300 tysięcy dolarów grzywny. Przez cały czas Dwyer twierdził jednak, że jest niewinny.

Specjalnie w związku z tym zwołał 22 stycznia 1987 roku konferencję prasową. Znalazł się na niej także Paul Vathis, fotograf AP. Jednocześnie konferencja była transmitowana na żywo przez kilka stacji telewizyjnych. Dwyer zamiast ogłoszenia rezygnacji z pełnionej funkcji, nadal utrzymywał, że został wrobiony. Podczas konferencji powiedział:

"Dziękuję Panu za 47 lat ekscytujących zmian, stymulujących doświadczeń, wiele szczęśliwych chwili, a ponad wszystko, za najwspanialszą żonę i dzieci, które byłyby marzeniem każdego mężczyzny. Teraz moje życie się zmieniło, bez żadnego powodu. Ludzie (...) wiedzą, że jestem niewinny i chcą pomóc. Ale w tym kraju, w najwspanialszej demokracji na świecie, nic nie mogą uczynić, by uchronić mnie przed oskarżeniem o przestępstwo, którego nie popełniłem. Niektórzy z nich nazywają mnie Hiobem naszych czasów, a sędziego Malcolma Muira porównują do średniowiecznych sędziów. Stwierdził on, że (...) kara więzienia dla mnie będzie działać odstraszająco na innych urzędników publicznych. Nie sądzę jednak, aby kara ta odstraszała tych, którzy mnie znają, bo wiedzą oni, że nie zrobiłem nic złego. Jestem ofiarą publicznych oskarżeń, a więzienie byłoby tu amerykańskim gułagiem. Proszę tych, którzy mi wierzą (...), by pracowali niestrudzenie nad stworzeniem w Stanach Zjednoczonych wymiaru prawdziwej sprawiedliwości i oczyszczeniem mnie z zarzutów, tak by moja rodzina (...) nie była naznaczona tą niesprawiedliwością, której się wobec mnie dopuszczono (...)."

                                                                                                           tłumaczenie za cba.gov.pl

Tuż po odczytaniu listu, wręczył każdemu z członków swego zespołu kopertę. Okazało się, że w jednej z nich był list pożegnalny do żony, w drugiej dokument o przekazaniu organów do przeszczepów, a w trzeciej list do Roberta P. Casey'a, jego następcy. Tuż po tym wyciągnął z papierowej torebki rewolwer Magnum, kaliber .357 i pociągnął za spust, strzelając sobie w usta.

Całość tych wydarzeń uchwycił na czarno-białej kliszy Paul Vathis. Za swe zdjęcie otrzymał nagrodę World Press Photo 1988. Jednocześnie moment samobójstwa obejrzało wiele osób przed telewizorami. Do dziś uznaje się zarejestrowane chwile za jedne z najbardziej tragicznych w historii amerykańskiej telewizji. 

fot. Paul Vathis




Zdjęcia z tego wydarzenia wpłynęły także na zmianę w fotografii prasowej, gdyż od tego czasu agencja Associated Press nadała rozporządzenie, aby wszystkie materiały dla niej rejestrowane były na kolorowych kliszach.

Po wielu latach okazało się, że Budd Dwyer rzeczywiście był niewinnym człowiekiem, którego obciążyły fałszywe zeznania W.T. Smitha. 

Źródła:
https://cba.gov.pl/pl/newsy-serwisu-antykorup/2365,Samobojstwo-na-wizji.print
https://pl.wikipedia.org/wiki/Budd_Dwyer